Horror w muzeum - H. P. Lovecraft & Hazel Heald, H. P. Lovecraft

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
The Horror in the Museum
Współautor: Hazeld Heald
Napisane w roku 1932
Przekład: Robert Lipski
HORROR W MUZEUM
1.
Zwykła ciekawość przywiodła Stephena Jonesa do Muzeum Rogersa. Ktoś wspomniał mu o
dziwacznym, podziemnym miejscu przy Southwark Street po drugiej stronie rzeki, gdzie figury
woskowe były bardziej przerażające niż najokropniejsze eksponaty Madame Tussaud. Pewnego
kwietniowego dnia wybrał się tam w przekonaniu, iż spotka go srogie rozczarowanie. Rzecz
niezwykła, wcale tak się nie stało. W tym gabinecie osobliwości rzeczywiście było coś niezwykłego
i odmiennego. Naturalnie znajdowały się tu postaci typowe dla tego rodzaju miejsc: Landru, doktor
Crippen, Rizzio, lady Jane Grey, niezliczone ofiary wojen i rewolucji, a także potwory w ludzkiej
skórze: Gilles de Rais oraz markiz de Sade*. Były jednakże i inne, na widok których Jones zaczął
oddychać szybciej. Sprawiły, że pozostał aż do zamknięcia. Ktoś, kto zgromadził takie zbiory nie
mógł być zwykłym naciągaczem. I miał naprawdę wybujałą wyobraźnię, aczkolwiek mogła być
wytworem umysłu szalonego geniusza.
Później dowiedział się więcej na temat George’a Rogersa. Pracował u Madame Tussaud, lecz
wskutek jakichś bliżej niesprecyzowanych problemów został zwolniony. Powątpiewano w jego
zdrowie psychiczne, opowiadano niestworzone historie o jakimś sekretnym kulcie, choć ostatnio, z
uwagi na sukces jego podziemnego muzeum, krytykę znacznie złagodzono, koncentrując się
natomiast na innych aspektach jego zainteresowań Rogersa.
Hobby George’a Rogersa stanowiła teratologia oraz ikonografia* koszmarów, mimo to nawet on
miał dość przyzwoitości, by wystawić najcenniejsze eksponaty w specjalnym pomieszczeniu z
napisem „Tylko dla dorosłych”. Właśnie ta sala tak zafascynowało Jonesa. Były tam przeraźliwe
hybrydy ulepione z mistrzowską precyzją, pomalowane w jaskrawe kolory. Wyglądały jak żywe.
Obok postaci mitologicznych: gorgon, chimer, smoków, cyklopów i ich pobratymców, były i inne,
wywodzące się z mroczniejszych i mniej znanych legend: czarny, bezkształtny Tsathoggua,
potworny Cthulhu z mnóstwem macek, Chaugnar Faugn z ohydnymi ssawkami, a także
nienazwane, bluźniercze istoty z zakazanych ksiąg w rodzaju Necronomiconu, „Księgi Eibona” czy
Unaussprechlichen Kulten von Juntza. Najgorsze dzieła stanowiły oryginalne projekty Rogersa i
przedstawiały kształty, które żadne z prastarych podań nie usiłowało nawet sugerować. Kilka
stanowiło odrażającą parodię znanych nam form życia organicznego, niektóre natomiast zdawały
się pochodzić z makabrycznych wizji obcych planet i galaktyk.. Najbardziej szalone z obrazów
Clarke’a Ashtona Smitha* mogły sugerować to i owo, nic jednak nie było w stanie przygotować
zwiedzającego na mrożący krew w żyłach plugawy koszmar, stworzony dzięki nagromadzeniu tych
okropieństw w jednym miejscu, niezwykłemu ich odwzorowaniu w najdrobniejszych szczegółach i
nader przemyślnemu oświetleniu.
Stephen Jones — koneser osobliwości — odnalazł Rogersa w jego zagraconym gabinecie i
pracowni zarazem, znajdującej się za salami muzealnymi, złowrogo wyglądającej krypcie, do której
światło wpadało jedynie przez małe, zakurzone, wąskie okienko w ceglanej ścianie, umieszczone na
poziomie brukowanego wewnętrznego dziedzińca powyżej. Tu naprawiano eksponaty, tu
powstawały niektóre z nich. Woskowe ręce, nogi, głowy i torsy walały się groteskowo na ławach,
na półkach zaś leżały zmechacone peruki, drapieżnie wyglądające zęby i szklane, łypiące groźnie
gałki oczne. Na wieszakach wisiały różnorodne kostiumy, w jednej z szaf leżały stosy brył wosku w
cielistym kolorze, a na pobliskim regale dostrzec można było niezliczone puszki z farbą i pędzle.
Pośrodku stał pokaźnych rozmiarów piec do roztapiania wosku ze sporym, żelaznym pojemnikiem
na zawiasach i specjalną rynienką. Wystarczyło lekkie dotknięcie, aby wosk wypłynął do
podstawionej formy.
W pracowni znajdowały się jeszcze inne przedmioty, choć nie sposób określić czemu miały służyć.
Na drugim końcu widniały zbite z grubych desek drzwi. Były zamknięte na olbrzymią kłódkę z
namalowanym na niej dziwnym symbolem. Jones, który miał kiedyś w rękach odrażający
Necronomicon, wzdrygnął się mimowolnie rozpoznając znak. Właściciel muzeum musiał być bez
wątpienia uczonym, przejawiającym sporą wiedzę w dziedzinie okultyzmu i czarnej magii.
Rozmowa z Rogersem także go nie rozczarowała. Ów wysoki, szczupły i ciut zaniedbany
mężczyzna, o dużych, czarnych oczach, bladym obliczu, z policzkami i podbródkiem pokrytym
kilkudniowym zarostem nie oburzył się na widok Jonesa, a wręcz przeciwnie: niespodziewana
wizyta wyraźnie go ucieszyła. Miał wreszcie możliwość porozmawiać z kimś, kto, jak się okazało,
w pełni podzielał jego zainteresowania. Głos miał osobliwie głęboki i dźwięczny, przepełniony nutą
tłumionej pasji i fanatycznej fascynacji. Jones nie dziwił się, że wielu uważało go za obłąkanego.
* * *
Z każdą kolejną wizytą — a w miarę upływu czasu stały się regularne — Jones utwierdzał się w
przekonaniu, że Rogers coraz bardziej się przed nim otwiera. Od pierwszego spotkania wiedział, że
właściciel muzeum skrywa jakąś tajemnicę związaną z jego wiarą i sekretnymi praktykami. Te
przeczucia zostały podparte opowieściami i kilkoma słabej jakości fotografiami, których treść była
niemalże zabawna w swej groteskowości.
Któregoś czerwcowego wieczoru Jones przyniósł z sobą butelkę wybornej whisky i wdał się z
gospodarzem w szczerą rozmowę. Rogers podjął temat, którego dotąd unikał. Jego słowa
zabrzmiały niczym majaczenia szaleńca. Już wcześniej opowiadał niesamowite historie o
tajemniczych wyprawach do Tybetu, afrykańskiego interioru, na pustynie Arabii, w dolinę
Amazonii, na Alaskę oraz na kilka mało znanych wysp południowego Pacyfiku. Przyznał także, iż
czytał tak potworne i na wpół mityczne księgi jak prastare Manuskrypty Pnakotyczne i Pieśni
Dholi, mające wywodzić się z nieludzkiego, przeraźliwego płaskowyżu Leng. Jednakże było to
niczym w porównaniu z rojeniami, jakie Jones usłyszał tamtego czerwcowego wieczoru.
Krótko mówiąc Rogers zaczął chełpić się pewnymi znaleziskami, będącymi w jego posiadaniu,
których przed nim nie odkrył żaden człowiek. Co więcej, dowody miał ze sobą. Zgodnie z tym, co
wyznał pod wpływem alkoholu, posunął się dalej niż wszyscy inni interpretatorzy zapomnianych i
pierwotnych ksiąg. Ich treść przywiodła go do pewnych odległych miejsc, gdzie ukrywają się
ostatni przedstawiciele prastarej rasy — żyjącej na Ziemi na wiele eonów przed ludzkością — i w
kilku przypadkach posiadającej kontakt z innymi wymiarami i światami, z którymi łączność była w
przedwiecznych czasach dużo częstsza.
Jonesa zdumiała łatwość, z jaką Rogers wymyślał fantastyczne historie i zastanawiał się, czy
pogłoski o jego rzekomej chorobie psychicznej nie były czasem prawdziwe. Czy jego urojenia
wzięły swój początek w czasach pracy w muzeum Madame Tussaud, czy może jego choroba była
utajona, wrodzona, a wybór podjętej pracy stanowił jeden z objawów? Tak czy owak, praca Rogersa
była ściśle związana z jego poczynaniami. Nie ulegało wątpliwości, że aluzje, którymi sypał jak z
rękawa dotyczyły koszmarnych istot wystawionych w salach „dla dorosłych”. Nie zważając na to,
iż może zrobić z siebie błazna, Rogers najwyraźniej chciał dać swojemu gościowi do zrozumienia,
że nie wszystkie z tych upiornych stworzeń były sztucznymi kukłami.
Sceptycyzm Jonesa i jego szczere rozbawienie zakłóciły spokój i serdeczną atmosferę spotkania.
Bez wątpienia Rogers traktował swoje słowa bardzo poważnie. Plagle stał się posępny, zamknięty
w sobie, a obecność gościa tolerował tylko dlatego, że liczył, iż w końcu uda mu się zburzyć
otaczający tamtego mur typowo mieszczańskiego niedowierzania i protekcjonalności.
Odtąd szaleńcze opowieści i aluzje dotyczące rytuałów oraz ofiar składanych nienazwanym
bóstwom zdawały się nie mieć końca, nieraz zdarzało się, iż Rogers prowadził Jonesa do
zamkniętej części muzeum, gdzie wskazując na znajdujące się tam poszczególne potworności,
zwracał uwagę na pewne drobne szczegóły ich budowy, których nie byłby w stanie odtworzyć
nawet najzdolniejszy rzemieślnik.
Jones, wiedziony czystą fascynacją, wciąż odwiedzał muzeum, choć czuł, że gospodarz nie traktuje
go już równie przyjaźnie. Zawiódł jego zaufanie i zdawał sobie z tego sprawę. Bywało, że dla
ułagodzenia Rogersa udawał, iż wierzy w którąś z jego obłąkanych historii, tyle że nawiedzony
właściciel okazał się zbyt sprytny, by nabrać się na takie sztuczki.
Napięcie sięgnęło zenitu we wrześniu, kiedy Jones przypadkiem zajrzał do muzeum i zaczął
spacerować mrocznymi, znanymi już sobie doskonale korytarzami.
Magle od strony pracowni Rogersa dobiegł niespotykany, zagadkowy dźwięk. Inni goście także go
usłyszeli i zaczęli rozglądać się nerwowo w poszukiwaniu źródła zawodzące echa, niosącego się
przez podziemne pomieszczenia. Trzej pracownicy wymienili dziwne spojrzenia, a jeden — śniady,
milczący, wyglądający na cudzoziemca, który zawsze pomagał Rogersowi przy naprawach i
projektowaniu kolejnych eksponatów — uśmiechnął się, czym zdumiał kolegów, a Jonesa wprawił
w głęboką konsternację. Sądząc po odgłosach słyszeli skomlenie albo skowyt psa. Zwierzę musiało
być skrajnie przerażone i cierpiało okrutne męki. Aż strach było słuchać, tyle zgrozy, udręki i bólu
zawarło się w tym przeciągłym wyciu, a fakt, iż rozległ się w tak niezwykłym miejscu tylko przydał
mu niesamowitości. Jones przypomniał sobie, że wprowadzanie psów do muzeum było surowo
zakazane.
Zmierzał właśnie w kierunku drzwi prowadzących do pracowni, kiedy drogę zastąpił mu ów śniady
pomocnik.
— Pan Rogers — rzekł głosem przepełnionym zagadkowym akcentem, przy czym w jego tonie
zabrzmiały zarazem sardoniczna i przepraszająca nuta — niestety wyszedł i stanowczo zabronił, by
pod jego nieobecność wpuszczać kogokolwiek do pracowni. Co się tyczy tego skomlenia, bez
wątpienia dochodziło z podwórza przy muzeum. W tej okolicy jest mnóstwo bezdomnych kundli i
często walczą między sobą, strasznie przy tym hałasując. U nas nie ma żadnych psów. Jeśli jednak
chce się pan zobaczyć się z panem Rogersem, proszę przyjść tuż przed zamknięciem.
Jonesowi nie pozostawało nic innego niż wyjść po kamiennych stopniach i rozejrzeć trochę po
okolicy. Sąsiednie, zwolna popadające w ruinę budynki, niegdyś zamieszkałe, teraz zmienione w
większości w sklepy i magazyny były bardzo stare. Niektóre, sądząc po mansardowych dachach,
zdawały się pochodzić jeszcze z epoki Tudorów*. W powietrzu czuć było nieprzyjemną,
miazmatyczną woń.
Obok gmachu, w którego piwnicach mieściło się muzeum, znajdowała się niska brama z
brukowanym przejściem. Chcąc rozwiązać zagadkę niesamowitego ujadania i uspokoić zszargane
nerwy wszedł tam i dotarł na wewnętrzne podwórze przy pracowni. Podwórze tonęło w półmroku,
tylne ściany starych, złych budowli wydawały się jeszcze szpetniejsze niż ich murszejące frontony.
Nie spostrzegł ani jednego psa i zaczął zastanawiać się, jak to możliwe, aby po tak zaciętej walce,
na co wskazywałyby przeraźliwe dźwięki, zwierzęta mogły ulotnić się tak szybko.
Pomimo twierdzenia pomocnika, że w muzeum nie było psów, Jones spojrzał nerwowo na trzy
wąskie, zakurzone, małe okienka piwnicznej pracowni. Brudne, szare szyby wyglądały równie
odrażająco jak oczy śniętej ryby. Na lewo od nich zmurszałe schody wiodły do masywnych,
zamkniętych na zasuwę drzwi. Jakiś impuls nakazał mu przykucnąć na wilgotnym, popękanym
bruku i zajrzeć do środka, wycierając szyby chustką. Miał nadzieję, że grube, zielone zasłony
rozsuwane przy pomocy długich sznurów nie są zaciągnięte.
W piwnicy było tak ciemno, że prawie nic nie widział poza groteskowymi paraf emaliami, które od
czasu do czasu wyłaniały się z szarości w zależności od tego przez które z okien i pod jakim kątem
zaglądał do środka. Od razu zorientował się, że wewnątrz nie było żywego ducha. Potem dostrzegł
słabą poświatę na końcu pomieszczenia. Bardzo go to zdziwiło. Nie rozumiał, po co ktoś miałby
zostawiać tu światło. Nie przypominał też sobie jakakolwiek lampy gazowej czy elektrycznej.
Jednak prostokątny kształt poświaty podsunął mu pewną myśl.
Podczas pierwszej wizyty zauważył owe masywne, drewniane drzwi, zabezpieczone wyjątkowo
dużą kłódką, których Rogers nigdy przy nim nie otwierał. Nad nimi widniał topornie nakreślony
odrażający symbol wywodzący się z fragmentarycznych zapisków traktujących o zakazanej
pradawnej magii. Jego wcześniejsze rozważania na temat, co się za nimi znajdowało powróciły z
nową, zatrważającą mocą. Zimne ciarki przeszły mu po plecach.
* * *
Jones włóczył się po okolicy do osiemnastej, po czym zjawił się w muzeum, nie potrafił wtedy
powiedzieć, czemu tak mu zależało na tym spotkaniu, musiał jednak żywić jakieś podświadome
przeczucia związane z rym niewytłumaczalnym psim skowytem i zagadkową poświatą bijącą zza
tajemniczych drzwi.
Kiedy przyszedł, pracownicy muzeum właśnie wychodzili. Odniósł wrażenie, że Orabona (tak
nazywał się asystent właściciela muzeum) przygląda mu się z dziwnym rozbawieniem. To
spojrzenie ani trochę mu się nie spodobało, choć często widział, jak tamten obrzucał nim swego
pracodawcę.
Pusta, wysoko sklepiona sala z eksponatami wyglądała upiornie i odpychająco. Przeszedł ją
pozornie raźnym krokiem i zastukał do gabinetu–pracowni. Chwilę czekał, w końcu usłyszał
dobiegające ze środka kroki. Zapukał powtórnie i w tej samej chwili szczęknął klucz, a stare, zbite z
sześciu desek masywne odrzwia uchyliły się z pewnym wahaniem. W szczelinie między nimi a
framugą ukazała się zgarbiona postać George’a Rogersa z oczyma błyszczącymi osobliwym
blaskiem. Powitał gościa z niezwykłą mieszaniną radości i dystansu. Z jego ust natychmiast
popłynęły słowa pełne upiornej, niewiarygodnej treści: „Dawni Bogowie, nienazwane ofiary,
rzekomo prawdziwe istoty znajdujące się w niektórych salach tego przerażającego gabinetu
osobliwości…” W gruncie rzeczy to samo co zwykle, aczkolwiek tego dnia w jego głosie
pobrzmiewała silniejsza niż kiedykolwiek, wręcz niezłomna pewność siebie.
Najwyraźniej, skonstatował Jones, ten nieszczęśnik z każdym dniem coraz bardziej popadał w
obłęd. Szaleństwo brało górę.
W miarę upływu czasu był coraz bardziej podenerwowany i nie wiedział już, czy wspomnieć o
zagadkowych wydarzeniach minionego popołudnia.
Tymczasem Rogers — od czasu do czasu zerkając ukradkiem w kierunku zamkniętych na wielką
kłódkę drzwi na drugim końcu pomieszczenia lub płachtę brezentu leżącą opodal na podłodze, pod
którą sądząc po wypukłościach spoczywało kilka niedużych przedmiotów — grobowo dudniącym i
łamiącym basem z ożywieniem kontynuował monolog.
— Czy pamiętasz — rzucił — jak ci mówiłem o ruinach prastarego miasta w Indochinach, gdzie
żyli Tcho–Tcho? Musiałeś przyznać, że tam byłem, kiedy zobaczyłeś zdjęcia. Choć uznałeś, że
postać „czyhającego w ciemnościach” ulepiłem z wosku. Gdybyś mógł zobaczyć jak ten stwór wił
się w podziemnych odmętach… Ach to nic, mam dla ciebie jeszcze większą sensację, nigdy ci o
tym nie mówiłem, ponieważ chciałem wszystko dopiąć na ostatni guzik, zanim komukolwiek
zdradzę tę tajemnicę. Zdjęcia przekonają się, że szczegóły topograficzne nie mogły zostać
sfabrykowane. Sądzę, że potrafię znaleźć i inny sposób, aby udowodnić, że ta istota nie jest
ulepioną przeze mnie woskową kukłą. Nigdy jej nie widziałeś, gdyż pewne moje eksperymenty nie
pozwoliły mi na wystawienie jej.
Właściciel muzeum ponownie rzucił dziwne spojrzenie w stronę zamkniętych na kłódkę drzwi.
— To wszystko pochodzi z długiego rytuału zawartego w Manuskryptach Pnakotycznych. Kiedy go
rozgryzłem, zrozumiałem, że może oznaczać tylko jedno. Zanim jeszcze na Ziemi pojawił się
człowiek, na północy, przed powstaniem Lomar, żyły pewne byty… Ta była jedną z nich.
Musieliśmy udać się aż na Alaskę, z fort Morton na Nootak, ale to tam było, dokładnie tak jak się
spodziewaliśmy. Wiedzieliśmy o tym. Wielkie, gigantyczne ruiny… Zostało po nich mniej niż
oczekiwaliśmy, ale czegóż można się spodziewać po trzech milionach lat? Poza tym, czyż legendy
Eskimosów nie mówiły same za siebie? Wnioski wydawały się oczywiste. Nie udało nam się
przekonać żadnego z tych eskimoskich śmieci, aby pojechał z nami i musieliśmy wrócić szmat
drogi aż do Nome po Amerykanów. Orabona nie sprawdzał się w tym klimacie, był posępny i pełen
nienawiści. O tym jak odnaleźliśmy tę istotę opowiem ci później…
Po wysadzeniu lodu z pylonów centralnych ruin zgodnie z naszymi przewidywaniami ujrzeliśmy
schody. Niektóre płaskorzeźby pozostały nienaruszone i nietrudno było powstrzymać Jankesów
przed pójściem za nami.
Orabona dygotał niczym liść, nigdy bym nie przypuszczał, że może się tak zachowywać, wszak
zwykle sprawia wrażenie wyniosłego, dumnego i nieugiętego. Znał Dawną Wiedzę na tyle, by
odczuwać dojmującą zgrozę.
Wieczne światło zgasło, ale mieliśmy ze sobą pochodnie. Ujrzeliśmy kości innych, żyjących przed
nami eony temu, kiedy jeszcze panował tu gorący klimat… Szkielety, jakich nawet nie potrafiłbyś
sobie wyobrazić. Zeszliśmy na trzeci poziom podziemi i odnaleźliśmy tron z kości słoniowej, o
którym wzmiankowano w wielu zakazanych fragmentach… Mogę tylko powiedzieć, iż nie był
pusty.
Ta istota na tronie nie poruszała się. Zrozumieliśmy, że potrzebowała nasycenia, ofiary, nie
chcieliśmy jednak jej budzić. Jeszcze nie. Najpierw zamierzaliśmy przewieźć ją do Londynu.
Wyszliśmy na powierzchnię po wielką skrzynię. Po zapakowaniu znaleziska okazało się, że nie
byliśmy w stanie wnieść go po trzech kondygnacjach schodów. Te schody nie zostały stworzone dla
ludzi, a ich rozmiary wzbudzały konsternację.
Tak czy owak, skrzynia była piekielnie ciężka. Musieliśmy wezwać Amerykanów, nie obawiali się
zejścia do podziemi… Powiedzieliśmy im, że mamy rzeźbę z kości słoniowej, archeologiczny
rarytas… Zobaczyli rzeźbiony tron i chyba nam uwierzyli. To dziwne, ale nie uznali, że wynosimy
stamtąd jakieś skarby i nie zażądali, abyśmy odpalili im działkę, później w Home opowiadali na ten
temat dziwne i niepokojące historie, aczkolwiek wątpię, aby kiedykolwiek wrócili do tych ruin,
nawet po ów tron z kości słoniowej.
Rogers przerwał, sięgnął do szuflady biurka i wyjął kopertę z plikiem zdjęć. Wyjął jedno, położył
przed sobą, po czym resztę oddał Jonesowi. Fotografie przedstawiały ośnieżone wzgórza, psi
zaprzęg, mężczyzn w futrach i niezwykłe ruiny na tle śnieżnego krajobrazu. Miały tak niezwykłe
kształty i zbudowane były z tak wielkich kamiennych bloków, że sam ich widok zastanawiał. Jedna
z fotografii, zrobiona przy użyciu lampy błyskowej, ukazywała niesamowitą podziemną komnatę z
niespotykanymi płaskorzeźbami i osobliwym tronem, który z uwagi na swe proporcje nie mógł
zostać stworzony dla ludzi. Płaskorzeźby pokrywające wysokie ściany i nietypowe sklepienie były
w głównej mierze symboliczne, złożone z nieznanych znaków i pewnych hieroglifów z na wpół
zapomnianych, zakazanych legendach. Nad tronem widniał ten sam co w pracowni przerażający
symbol. Jones spojrzał nerwowo w tamtą stronę. Z całą pewnością Rogers bywał w dziwnych
miejscach i widział rzeczy niezwykłe… Jednakże zdjęcie mogło być przecież fałszerstwem, sprytną
podróbką wykonaną w jakimś atelier. Ostrożności nigdy za wiele. Nie należało być nazbyt ufnym.
Tymczasem Rogers mówił dalej: — Tak więc w Nome załadowaliśmy skrzynię na pokład i bez
przeszkód dotarliśmy do Londynu. Pierwszy raz przywoziliśmy z wyprawy żywą istotę… Nie
wystawiłem jej w muzeum, była mi potrzebna do ważniejszych rzeczy. Poza tym wymagała
karmienia, łaknęła ofiary. Ta istota jest bowiem bogiem. Rzecz jasna, nie mogłem zapewnić jej ofiar
do jakich przywykła w czasach swej świetności, te bowiem już nie istnieją. Są wszelako inne…
Wiesz przecież, że krew to życie.
Wyraz twarzy Rogersa stawał się coraz bardziej niepokojący i odrażający. Jones zaczął nerwowo
wiercić się na krześle. Rogers musiał chyba zauważyć podenerwowanie gościa; mówił dalej,
uśmiechając się złowieszczo; — Odnalazłem ją w ubiegłym roku i od tej pory próbowałem
stosować pewne rytuały i ceremonie ofiarne. Orabona — zawsze przeciwny jej obudzeniu —
niewiele mi pomógł, nienawidzi jej, zapewne dlatego, że lęka się tego, co może sugerować jej
obecność. Stale ma przy sobie pistolet… Dla obrony własnej, jak twierdzi, głupiec! Jakby człowiek
był w stanie obronić się przed bogiem! Jak kiedyś zobaczę, że sięga po broń, uduszę go
własnoręcznie. Domagał się, abym ją zabił i zrobił kukłę. Ja jednak mam swoje plany i zamierzam
je zrealizować, nawet wbrew takim tchórzom jak Orabona i drwiącym sceptykom twojego, Jones,
pokroju. Wypowiedziałem słowa inkantacji, złożyłem kilka ofiar i w UBIEGŁYM TYGODNIU
NADESZŁA PRZEMIANA. Ofiara została przyjęta!
Rogers oblizał wargi i zamilkł. Jones wyprężył się niczym struna. Właściciel muzeum wstał,
podszedł do płachty brezentu, na którą tak często zerkał. Schylił się, ujął ją za jeden róg i znów się
odezwał: — Dość już wyśmiewałeś się z moich dzieł, najwyższy czas, abyś na własne oczy ujrzał
pewne fakty. Orabona powiadomił mnie, że dziś po południu usłyszałeś skomlenie psa. Czy wiesz,
co OZNACZAŁO?
Jones drgnął. Pomimo trawiącej go ciekawości byłby rad opuścić to miejsce nie poznawszy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lkw.htw.pl