Hobb Robin - 01. Uczeń skrytobójcy, czytadła

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Robin Hobb

UCZEŃ SKRYTOBÓJCY

 

Tytuł oryginału:

Assassin’s Apprentice

Copyright © 1995 by Robin Hobb

 

 

Gilesowi

oraz pamięci

Ralpha Pomarańczowego

i Freddiego Kuguara,

Księcia Zabójców,

a także

Kociej Natury ponad Hańbą

 

1

 

HISTORIA NAJDAWNIEJSZA

 

Dzieje Królestwa Sześciu Księstw są z konieczności nierozerwalnie sple­cione z historią rodziny panującej - rodu Przezornych. Rzetelna opowieść winna sięgać czasów sprzed powstania pierwszego księstwa i traktować o Za­wyspiarzach - gdyby tylko ich imiona pozostały zapisane w naszej pamięci - którzy zjawili się od morza, by jako piraci przybić do brzegu spokojniejszego i łagodniejszego niż lodowe plaże Wysp Zewnętrznych. Jednak dziś nie zna­my już imion tych najdawniejszych przodków.

Po pierwszym królu naszych ziem zachowało się więcej niźli tylko miano czy garść legend niegodnych wiary. Zwano go po prostu Zdobywcą. Być mo­że, z tamtego właśnie czasu wywodzi się tradycja, by córom i synom szlachet­nego rodu nadawać imiona mające kształtować los. Według wierzeń ludu wy­wierały one magiczny wpływ na życie nowo narodzonych dzieci; owoce kró­lewskiego drzewa musiały uosabiać cnoty swego miana. Poddane próbie ognia, nurzane w słonej wodzie, niesione na skrzydłach wiatru - oto jakie by­ły pieczęcie godności nadawanych tym wybranym potomkom. Tak nam mó­wiono. Zajmująca to opowiastka i, być może, niegdyś rzeczywiście istniał po­dobny rytuał, lecz historia daje nam dowody, że nie zawsze wystarczało zo­bowiązać dziecinę imieniem cnoty...

 

*  *  *

 

Pióro ciągnie za sobą nierówną linię, wreszcie wypada z kur­czowego uścisku mojej dłoni, zostawiając nierówny ślad na papierze od Krzewiciela. W trudzie chyba bezowocnym zmarnowałem kolejny cenny arkusz. Zastanawiam się, czy w ogóle potrafię napi­sać tę historię, czy też na każdą stronę wkradnie się ślad goryczy, którą miałem za dawno wygasłą. Chciałem się z niej uleczyć, lecz gdy dotykam piórem papieru, chłopięcy ból broczy z atramentu, aż nabieram przekonania, że każdy starannie postawiony czarny znak niczym strup ukrywa pod sobą dawną purpurową ranę.

Zawsze gdy rozważano sporządzenie na piśmie historii Króle­stwa Sześciu Księstw, zarówno Krzewiciel, jak i księżna Cierpliwa płonęli takim entuzjazmem, że miałem nieodparte uczucie, iż jest to praca warta wysiłku. Przekonałem siebie samego, że ćwiczenie to odwróci moje myśli od bólu, że przy nim szybciej będzie dla mnie upływał czas. Niestety, każde historyczne wydarzenie, jakie rozpatruję, budzi cienie mojej samotności i zagubienia. Obawiam się, że będę musiał zupełnie porzucić tę pracę, gdyż inaczej pod­dam się ponownym rozważaniom wszystkiego, co ukształtowało mój los. I tak zaczynam, znów i znów, lecz ciągle sobie uświada­miam, że piszę o swoich własnych początkach raczej, niż o począt­kach tej ziemi. Nie wiem nawet, komu próbuję się wytłumaczyć. Moje życie było pajęczyną utkaną z tajemnic; gmatwaniną sekre­tów, którymi nawet teraz jeszcze niebezpiecznie się dzielić. Czy po­winienem je przelewać na papier, tylko po to by wznieciły ogień i przyniosły zniszczenie? Być może.

Moje wspomnienia sięgają dni, kiedy miałem sześć lat. Przed tym czasem nie ma nic, tylko biała karta, której żadne ćwiczenia umysłu nigdy nie zdołały mi odsłonić. Przed tamtym dniem w Księ­życowym Oku nie ma nic. A od tamtej chwili nagle zaczynają się wspomnienia, tak jasne i wyraziste, że aż mnie oślepiają. Niekiedy wydają mi się zbyt kompletne; wówczas nie mam pewności, czy są prawdziwie moje. Czy rzeczywiście przywołuję je z zakamarków pa­mięci, czy może raczej odtwarzam na podstawie historii dziesiątki razy opowiadanych przez legiony pokojówek, zastępy kuchcików i hordy chłopców stajennych? Może słyszałem tę opowieść tak czę­sto i z tak licznych ust, że teraz odbieram ją jako własne wspomnie­nie. Czy jej wyrazistość to efekt chłonności umysłu sześciolatka za­pamiętującego wszystko, co się wokół niego dzieje? Czy raczej kom­pletność wspomnienia jest skutkiem jasnej strony Mocy oraz wpływu leków, które pozwalają regulować jej działanie; specyfików, które niosą ze sobą inny ból i odmienne uzależnienia? To ostat­nie jest najbardziej prawdopodobne. Prawie pewne. Można tylko łudzić się nadzieją, że tak nie jest.

Wspomnienie jest niewiarygodnie wyraziste: zimna szarość od­chodzącego dnia, bezlitosny deszcz, który przemoczył mnie do nit­ki, lodowaty bruk ulicy dziwnego miasta - pamiętam nawet szorst­kość ogromnej zgrubiałej dłoni, która obejmowała moją rękę. Cza­sami rozmyślam o tym uścisku. Dłoń była chropowata, twarda i więziła moją rękę jak w pułapce. Lecz jednocześnie była ciepła i jej dotyk nie sprawiał mi przykrości. Po prostu mocna. Nie pozwa­lała mi się poślizgnąć na oblodzonych ulicach, ale broniła też ucieczki przed przeznaczeniem. Nieubłagana jak lodowaty szary deszcz, który szklił ciężki śnieg i lód na żwirowej ścieżce przed ogromnymi drewnianymi podwojami warownej budowli, wznoszą­cej się nad miastem niczym forteca.

Odrzwia były wysokie nie tylko dla sześcioletniego chłopca; mogły witać olbrzymów. Nawet chudy starzec, który wysoko nade mną górował, zdawał się przy nich niewielki. Mnie wszystko to wy­dawało się dziwne, choć nie potrafię określić, jakie drzwi lub jaki dom wydawałyby mi się znajome i bliskie. Tyle że te wrota, rzeź­bione i ujęte w ramy czarnych żelaznych okuć, udekorowane gło­wą kozła i kołatką z połyskliwego brązu, wykraczały poza moje do­tychczasowe doświadczenia. Pamiętam, że chlapa zupełnie mnie przemoczyła; stopy miałem mokre i przemarznięte. A jednak, zno­wu - nie pamiętam, bym szedł daleko przez ostatnie porywy zimy ani żebym był niesiony. Nie, dla mnie cała historia zaczyna się tam, przed drzwiami ufortyfikowanej budowli, kiedy moją dłoń więzi ręka wysokiego mężczyzny.

Wszystko to wyglądało nieomal jak w teatrze marionetek. Tak, właśnie tak to widzę. Kurtyna pęka pośrodku i oto stoimy przed ogromnymi drzwiami. Stary człowiek unosi kołatkę i opuszcza ją na drzwi; jeden raz, drugi, trzeci, echem niesie się stukanie. A po­tem spoza sceny dobiega głos. Nie zza drzwi, ale zza naszych ple­ców, stamtąd, skąd przyszliśmy.

- Ojcze, proszę! - błaga jakaś kobieta.

Odwracam się, chcę ją zobaczyć, lecz znowu zaczął padać śnieg. Koronkowy welon przywiera do rzęs, lepi się do rękawów płaszcza. Nie pamiętam, bym kogoś dojrzał. Z pewnością nie wal­czyłem o uwolnienie z uścisku dłoni starego mężczyzny ani nie wo­łałem: „Matko, matko!” Stałem tylko niczym widz i słuchałem od­głosu kroków we wnętrzu warownej wieży, a potem zgrzytu odsuwa­nych rygli.

Zawołała ostatni raz. Ciągle wyraźnie słyszę słowa, pamiętam rozpacz w głosie, który wciąż na nowo rozbrzmiewa mi w uszach.

- Ojcze, proszę cię, błagam!

Dreszcz wstrząsnął dłonią, która trzymała w uścisku moją, ale czy był to gniew, czy jakieś inne uczucie - nigdy się już nie dowiem. Tak szybko jak czarny kruk dosięga upuszczoną kruszynę chleba, stary człowiek porwał z ziemi kawał brudnego lodu. Bez słowa ci­snął nim, z wielką siłą i furią. Skuliłem się, schowałem głowę w ra­miona. Nie pamiętam krzyku ani odgłosu uderzenia grudy o ciało. Pamiętam, że drzwi otworzyły się na zewnątrz; stary człowiek mu­siał spiesznie odstąpić do tyłu, pociągając mnie za sobą.

I oto co się wydarzyło. Mężczyzna, który otworzył drzwi, nie był służącym, jak mógłbym sobie wyobrażać, gdybym tylko słyszał tę historię. Nie, w pamięci mam człowieka pod bronią, lekko siwieją­cego żołnierza, z brzuchem nieco wydatnym, ale jednak nie zma­nierowanego służącego. Powodowany żołnierską podejrzliwością zrodzoną z praktyki, obejrzał nas obu od stóp do głów i stał w mil­czeniu, czekając aż wyjaśnimy cel naszego przybycia.

Myślę, że wyprowadziło to z równowagi starego człowieka, lecz wzbudziło w nim nie tyle strach, ile gniew. Raptownie puścił moją dłoń, chwycił mnie za kołnierz i wypchnął naprzód, niczym szcze­niaka oferowanego nowemu właścicielowi.

- Przyprowadziłem wam chłopaka - zaskrzeczał. Strażnik patrzył na niego w milczeniu; niczego nie osądzał, nawet nie był ciekawy.

- Sześć lat sadzałem go przy swoim stole - podjął starzec - a je­go ojciec nigdy nie przysłał słowa ani monety. Nawet go nie odwie­dził, chociaż córka mi powiedziała, że wiedział o bękarcie. Nie bę­dę go dłużej karmił, nie będę się zginał nad pługiem, żeby mu dać koszulę na grzbiet. Niech go ojciec żywi. Ja mam dosyć własnego drobiazgu, co mi moja kobieta narodziła przez te lata, a tu jeszcze ten. I ma tylko matkę, żeby go ubrała i wykarmiła. Żaden chłop nie będzie jej chciał wziąć, póki ten szczeniak ciągle się do niej klei. No to go zabierajcie i oddajcie ojcu.

Puścił mnie raptownie, aż upadłem na kamienne schody u stóp strażnika. Nic mi się nie stało. Usiadłem wolno. Podniosłem wzrok, by nie uronić nic z tego, co się będzie dalej działo.

Strażnik lekko wydął dolną wargę; nic nie orzekał, zaledwie rozważał, co powinien ze mną zrobić.

- Czyj on? - zapytał bez zaciekawienia. Chciał jedynie uzyskać więcej informacji, by właściwie przedstawić rzecz przełożonemu.

- Rycerskiego - rzucił stary. Już się ode mnie odwrócił, już sta­wiał miarowe kroki na żwirowanej ścieżce. - Księcia Rycerskiego - dodał nie odwracając się i uściślił jeszcze: - Następcy tronu. On go spłodził. Więc niech się nim zajmie i niech się cieszy, że został ojcem przynajmniej tego dzieciaka.

Przez chwilę strażnik patrzył, jak starzec odchodzi. Potem schylił się bez słowa, chwycił mnie za kołnierz i przesunął, by zamknąć drzwi. Puścił mnie, gdy je ryglował, a skończywszy, stanął bez ruchu i przyjrzał mi się ze spokojem, z jakim żołnierz przyj­muje podczas codziennej służby wszelkie osobliwe zdarzenia.

- Wstań, chłopcze, i chodź - rzekł potem.

I poszedłem z nim mrocznym korytarzem, mijając spartańsko umeblowane komnaty z oknami szczelnie zamkniętymi przed zi­mowym chłodem, aż dotarliśmy do kolejnych zamkniętych drzwi; te były zrobione z rzadko spotykanego miękkiego drewna, zdobio­ne rzeźbieniami. Tam żołnierz się zatrzymał i wprawnym gestem wygładził na sobie ubranie. Pamiętam zupełnie wyraźnie, że przy­klęknął i obciągnął mi koszulę, a potem jednym czy dwoma szorst­kimi ruchami przygładził mi włosy, ale czy to wynikało z poczciwej chęci, bym zrobił dobre wrażenie, czy zaledwie z troski, aby jego powinność została właściwie spełniona, tego nigdy nie będę wie­dział. Wstał i raz uderzył dłonią w dwuskrzydłe drzwi. Uczyniwszy to, nie czekał na odpowiedź, w każdym razie ja jej nie usłyszałem. Rozwarł podwoje na oścież, wypchnął mnie naprzód i zamknął je za sobą.

Ta komnata była tak ciepła jak korytarz zimny, i tak żywa jak inne pomieszczenia wymarłe. Przypominam sobie, że w środku sta­ło wiele mebli, a prócz nich znajdowały się tam i chodniki, i wiesza­ki, i półki z tabliczkami, i zwoje pergaminu, a wszystko to tworzyło wrażenie lekkiego nieporządku, jakiego nabiera każde często uży­wane luksusowe pomieszczenie. Na masywnym palenisku płonął ogień, który napełniał wnętrze ciepłem i przyjemnym żywicznym zapachem. Za ogromnym stołem ustawionym prostopadle do ognia siedział pochylony nad stertą papierów zwalisty mężczyzna o ściągniętych brwiach. Nie od razu podniósł wzrok, toteż przez kilka chwil mogłem się przyglądać jego ciemnym, rozwichrzonym włosom.

Gdy wreszcie uniósł głowę, ogarnął mnie i strażnika jednym krótkim spojrzeniem czarnych oczu.

- Co tam, Podróżniku? - zapytał, i nawet ja, choć dziecko, wy­czułem z tonu jego głosu, że z rezygnacją pogodził się z tym, iż mu przeszkodziliśmy. - O co chodzi?

Strażnik pchnął mnie lekko, przesuwając o metr bliżej tamte­go człowieka.

- Książę Szczery, jakiś stary rolnik przyprowadził tego chłopca. Powiedział, że to bękart księcia Rycerskiego, panie.

Przez kilka chwil strapiony mężczyzna za stołem przyglądał mi się z pewnym zmieszaniem. Potem coś na kształt rozbawienia rozja­śniło jego rysy. Wstał, wziął się pod boki i badał mnie uważnie wzro­kiem. Nie bałem się tych szczegółowych oględzin; raczej odniosłem wrażenie, jakby coś w moim wyglądzie nawet przesadnie mu się spodobało. Ja jemu także przyglądałem się z ciekawością. Nosił krót­ką ciemną brodę, równie gęstą i rozczochraną jak włosy, a policzki miał ogorzałe od wiatru. Nad ciemnymi oczyma rysowały się grube brwi. Był barczysty, dłonie miał kwadratowe i zniszczone pracą, a jednak poplamione atramentem. Kiedy tak mnie taksował wzro­kiem, uśmiechał się coraz szerzej, aż wreszcie parsknął śmiechem.

- A niech mnie! - wykrzyknął w końcu. - Ten chłopak rzeczywi­ście jest podobny do Rycerskiego, prawda? Na płodnego Edę! Kto by się tego spodziewał po moim znamienitym i cnotliwym bracie?

Strażnik nic na to nie odpowiedział, ale też nikt nie oczekiwał od niego odpowiedzi. Stał tylko, gotów na każde wezwanie, czeka­jąc następnego rozkazu. Prawdziwy żołnierz.

Książę nadal oglądał mnie z zaciekawieniem.

- Ile ma lat? - zapytał strażnika.

- Rolnik mówił, że sześć. - Strażnik potarł dłonią policzek, lecz nagle przypomniał sobie najwyraźniej, że jest na służbie. Opu­ścił rękę. - Panie - dodał.

Ten drugi zdawał się nie zauważyć żołnierskiego uchybienia dyscyplinie. Czarne oczy błądziły po mnie, z ust nie schodził szero­ki uśmiech.

- Zatem dajmy mu siedem, żeby mogła się z tym łatwiej pogo­dzić. A niech mnie! Tak. To był ten rok, kiedy Chyurdzi pierwszy raz próbowali zablokować przejście przez góry. Rycerski wybrał się tam na trzy, cztery miesiące, miał im pokazać, kto tu rządzi. A niech mnie! Kto by pomyślał, że to jego... - Przerwał. - Kto jest jego matką? - zapytał nagle.

Strażnik niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

- Nie wiem, panie. Na schodach był tylko ten stary i powie­dział, że to bękart księcia Rycerskiego i że on już nie ma zamiaru go żywić ani ubierać, i to wszystko. Powiedział, że ten, co go spło­dził, niech teraz o niego dba.

Książę wzruszył ramionami, jakby na znak, że sprawa nie ma większego znaczenia.

- Chłopiec wyraźnie był pod dobrą opieką. Nie minie tydzień, najwyżej dwa, jak matka przyjdzie skamleć pod kuchennymi drzwiami, bo będzie tęskniła za szczeniakiem. Dowiem się wtedy, jeśli nie wcześniej. Hej, chłopcze, jak na ciebie wołają?

Kaftan miał zapięty na ozdobną klamrę w kształcie głowy ko­zła. W migotliwym świetle rzucanym przez płomienie zmieniała ona barwę z miedzianej na złotą, a wreszcie czerwoną.

- Chłopcze - odrzekłem.

Nie mam pewności, czy po prostu powtórzyłem słowo, którym zwracali się do mnie on i strażnik, czy rzeczywiście nie miałem imienia. Książę robił wrażenie zdziwionego, a po jego twarzy prze­mknął grymas, który mógł być wyrazem litości. Ale zniknął on rów­nie szybko, jak się pojawił, i książę wyglądał już jedynie jak czło­wiek, któremu niespodziewanie przybył jeszcze jeden kłopot. Albo może był cokolwiek rozzłoszczony. Zerknął w stronę mapy czekają­cej na niego na stole.

- No dobrze - odezwał się w ciszy. - Coś trzeba z nim zrobić, zanim Rycerski wróci do domu. Podróżniku, dopilnujesz, żeby chłopiec miał co do ust włożyć i znajdziesz mu jakieś miejsce do spania, przynajmniej na dzisiejszą noc. Jutro się zastanowię, co z nim zrobić dalej. Nie będą królewskie bękarty błąkały się po kraju.

- Tak, panie - powiedział Podróżnik ani zgadzając się, ani oponując, ale zaledwie przyjmując rozkaz. Położył ciężką dłoń na moim ramieniu i odwrócił mnie w stronę drzwi. Ruszyłem z ocią­ganiem, bo w komnacie było jasno i ciepło. Zacząłem czuć mrowie­nie w stopach i wiedziałem, że gdybym mógł zostać tam jeszcze tro­chę, zdołałbym się rozgrzać. Niestety, dłoń strażnika była nieubła­gana i zostałem wyprowadzony z ciepłej komnaty na powrót w przenikliwe zimno i mrok posępnych korytarzy.

Po wyjściu z przytulnej komnaty wydawały się znacznie ciem­niejsze i nieskończenie długie. Bezskutecznie usiłowałem zrównać tempo z krokiem żołnierza. Może wyrwał mi się szloch, a może strażnik znudził się moim nieporadnym dreptaniem, bo uniósł mnie i usadził sobie na ramieniu tak lekko i od niechcenia, jakbym nic nie ważył.

- Mokry jesteś, mały - zauważył obojętnie i poniósł mnie kory­tarzami.

Mijał zakręty, szedł schodami w górę i w dół, aż w końcu zala­ło nas żółte światło przestronnej kuchni.

Tam na ławach rozsiadła się grupka żołnierzy; popijali i jedli przy wielkim zniszczonym stole, przed paleniskiem co najmniej dwukrotnie większym niż tamto w komnacie księcia. Pachniało je­dzeniem i piwem, czuć było pot, schnącą wełnianą odzież i dym z wilgotnego drewna, a także zapach tłuszczu skapującego w pło­mienie. Pod ścianą stały w rzędach większe i mniejsze beczki z wi­nem, a z krokwi zwieszały się ciemne połcie wędzonych mięs. Stół uginał się od ciężkiej zastawy i jadła. W pewnej chwili strzępek mię­siwa spadł między płomienie, skręcił się w ogniu i skwiercząc strze­lił tłuszczem na kamienne palenisko, rozsiewając wokół rozkosz­ną woń. Żołądek skurczył mi się z głodu. Podróżnik pewnym ruchem posadził mnie na rogu stołu, blisko ciepłego ognia, zsuwając z blatu łokieć mężczyzny, który ukrył twarz w dzbanie.

- Masz, Brus - oznajmił rzeczowym tonem. - Szczeniak jest twój.

Odwrócił się ode mnie. Patrzyłem jak zahipnotyzowany, gdy odłamał z ciemnego bochna kawał ogromny niczym własna pięść, a potem wyciągnął zza pasa nóż i odkroił z wielkiego koła sutą ra­cję sera. Wetknął mi w ręce jedno i drugie, po czym podszedł do ognia i począł odrzynać od sztuki mięsa porcję godną dorosłego mężczyzny. Ja zaś, nie tracąc czasu, przystąpiłem do napełniania pustego żołądka. Obok mnie człowiek nazwany Brusem odstawił dzban i popatrzył na Podróżnika.

- O co chodzi? - zapytał podobnie jak mężczyzna w tamtej ciepłej komnacie.

Miał tak samo jak on czarne i potargane włosy oraz brodę jak tamten, ale twarz bardziej kanciastą i nieco węższą. Cera zdradza­ła człowieka, który wiele czasu spędza poza ścianami domu. Oczy połyskiwały mu raczej brązem niż czernią, dłonie miał zgrabne, o długich palcach. Czuć go było końmi, psami, skórami i krwią.

- Jest twój, Brus, masz się nim zająć. Tak powiedział książę Szczery.

- Dlaczego ja?

- Jesteś człowiekiem księcia Rycerskiego, tak? Doglądasz jego koni, psów i sokołów?

- Więc?

- Więc teraz masz pod opieką jeszcze tego małego bękarta, w każdym razie dopóki książę Rycerski nie wróci i nie rozkaże ina­czej. - Podróżnik wyciągnął w moją stronę kawał ociekającego tłuszczem mięsa. Wędrowałem wzrokiem od chleba do sera, któ­re ściskałem w garściach, i nie miałem ochoty zrezygnować z żad­nego z nich, ale także ogromnie pragnąłem gorącego mięsiwa. Podróżnik, widząc moją rozterkę, wzruszył ramionami i rzucił tę delicję na stół, tuż obok mnie. Napchałem usta chlebem i sięgną­łem po mięso.

- Bękart księcia Rycerskiego?

Podróżnik wzruszył ramionami, zajęty odkrawaniem dla sie­bie chleba, mięsa i sera.

- Tak powiedział stary chłop, który go tutaj przyprowadził. - Ułożył mięso i ser na pajdzie chleba, ugryzł spory kęs i ciągnął z pełnymi ustami: - Powiedział, że książę Rycerski powinien się cie­szyć, że w ogóle spłodził jakiegoś dzieciaka, i powinien go sam ży­wić i ubierać.

Niezwykła cisza zapadła nagle w kuchni. Mężczyźni przestali jeść, odkładali chleb oraz inne jadło, odstawiali dzbany i zwracali oczy na człowieka o imieniu Brus. On sam ostrożnie postawił swój dzban z dala od krawędzi stołu. Głos miał spokojny i cichy, słów używał zwięzłych.

- Jeśli mój pan nie ma dziedzica, to z woli Edy, a nie z winy swojej męskości. Księżna Cierpliwa zawsze była delikatnego zdro­wia i...

- Pewnie że tak, pewnie - zgodził się Podróżnik skwapliwie. - A tam siedzi żywy dowód, że męskości mu nie brakuje, właśnie to powiedziałem, nic innego. - Nerwowo otarł usta rękawem. - Strasznie podobny do księcia Rycerskiego, tak że już bardziej nie można, nawet jego brat dopiero co powiedział to samo. To nie wi­na księcia pana, że księżna Cierpliwa nie może utrzymać jego na­sienia do oznaczonego terminu...

Brus wstał raptownie. Podróżnik odruchowo cofnął się krok lub dwa, nim zdał sobie sprawę, że to ja byłem celem, nie on. Brus chwycił mnie za ramiona i odwrócił do ognia. Ujął mnie silnie pod brodę. Pat...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lkw.htw.pl