[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kay Hooper
Śladami Caroline
After Caroline
Prolog
1 lipca
Czasem niewiele trzeba, żeby wydarzyło się nieszczęście. Przyczyna może być zupełnie błaha. Mała plama na szosie, utworzona przez olej wyciekający z samochodu, który zatrzymał się dość nieoczekiwanie w miejscu, gdzie nie było pobocza, zjazdu lub choćby poszerzenia drogi. Ona niczego nie zauważyła. Prowadziła starego forda, kiedy nagle straciła nad nim panowanie. W następnej chwili samochód szybko obracał się wokół własnej osi.
Rzucało nią niby szmacianą lalką. Trzymała się kurczowo kierownicy i liczyła, że odzyska kontrolę nad pojazdem. Ale jej wysiłki na nic się zdawały wobec siły odśrodkowej. Wydawało się, że trwa to całą wieczność. Zielony letni krajobraz wirował jej szaleńczo przed oczami, pisk opon ryjących rozgrzaną nawierzchnię rozdzierał uszy. Inne samochody hamowały z jazgotem, koła wrzynały się w asfalt, klaksony trąbiły, powiększając ogłuszającą kakofonię.
Kiedy obracający się samochód zaczął wpadać na przeszkody, nastąpiły prawdziwe zderzenia. Najpierw były to wybujałe krzaki porastające pobocze, potem małe drzewka. Silne szarpnięcia rzucały nią i wozem raz za razem. Miała wrażenie, że wirowanie staje się coraz wolniejsze, ale wtedy podwozie natrafiło na przeszkodę, która nie chciała ustąpić pod jego naciskiem. Rozległ się zgrzytliwy jęk rozrywanego metalu. Samochód przekoziołkował – i to nie raz, równie gwałtownie jak wtedy, gdy wirował wokół osi.
Nie zdawała sobie sprawy, że zamknęła oczy, aż do chwili gdy forda wyrzuciło w górę po raz ostatni, szarpnęło przeraźliwie karoserią, a potem wóz zamarł w bezruchu.
W tej samej chwili zrozumiała, co to takiego martwa cisza. Słyszała jedynie walenie własnego serca. Później, jakby ktoś pokręcił potencjometrem, dobiegły ją krzyki ludzi i dźwięk klaksonów samochodowych. Ostrożnie uniosła powieki, starając się mruganiem powstrzymać łzy przerażenia.
Widok, jaki ukazał się jej oczom, zapierał dech w piersi. Przedniej szyby po prostu nie było. Dostrzegła, że długa maska samochodu jest zmiażdżona i przypomina monstrualny akordeon. Drzwi od strony pasażera zostały wepchnięte do środka, tak że mogła spokojnie oprzeć o nie łokieć bez konieczności pochylania się w prawą stronę. Choć drzwi przy kierowcy zdawały się nietknięte, wiedziała, nie odwracając głowy, że tył samochodu również jest zgruchotany. Znalazła się w ciasnym pudle z pogiętego metalu.
Zmusiła się, by puścić kierownicę, i uniosła dłonie na wysokość oczu. Niepewnie przypatrywała się palcom aż do momentu, gdy uznała, że nadal ma ich dziesięć i wszystkie są sprawne. A potem, gdy głosy ludzi zaczęły się zbliżać do wraku samochodu, podsunęła się odrobinę w górę. Robiła to bardzo ostrożnie, spodziewając się bólu świadczącego o zranieniach. Udało jej się nawet sięgnąć do nóg, nagich pod letnią sukienką.
Nic się jej nie stało. Nie miała nawet zadrapania.
Nie była religijna, jednak patrząc na to, co wyglądem nie przypominało już samochodu, pomyślała, że może ktoś nad nią czuwał.
– Nic się pani nie stało?
Spojrzała przez boczną szybę na twarz nieznajomego mężczyzny. Był przejęty i zaniepokojony. Usłyszała własny niepewny śmiech.
– Nie, nic. Może pan w to uwierzyć?
– Nie – odpowiedział szczerze, powoli krzywiąc usta w uśmiechu. – Powinno panią zgnieść na placek. To musi być najszczęśliwszy dzień w pani życiu.
– Co pan powie... – Przesunęła się lekko i dodała: – Ledwie się ruszam. Nie mogę dosięgnąć klamki. Czy mógłby pan otworzyć drzwiczki?
Nieznajomy, mężczyzna w średnim wieku, o krzepkich ramionach świadczących o długoletniej ciężkiej pracy, szarpnął drzwi na próbę.
– Nie da rady. Nie ma na nich śladu uszkodzeń, ale wóz jest sprasowany od przodu i od tyłu, więc je solidnie zablokowało. Bez kleszczy rozwierających ani rusz. Niech się pani nie martwi, ekipa ratownicza i karetka są już w drodze.
Odległe syreny stały się głośniejsze, mimo to poczuła zimny dreszcz strachu.
– Bak jest pełen paliwa. Jak pan myśli...
– Niczego nie czuję – zapewnił ją. – Przez większość życia pracowałem w warsztacie samochodowym. Nie ma powodów do niepokoju. A tak przy okazji, nazywam się Jim. Jim Smith, choć pewnie trudno w to uwierzyć.
– Dziś uwierzę we wszystko. Jestem Joanna. Miło cię poznać, Jim.
Skinął głową.
– Mnie również, Joanno. Jesteś pewna, że nic ci nie jest? Nic cię nie boli?
– Nic a nic. – Spojrzała ponad jego ramieniem na ludzi ześlizgujących się po nasypie. Głośno przełknęła ślinę, gdy zobaczyła, jak daleko potoczył się samochód. – Mój Boże. Wszystko świadczy o tym, że powinnam zginąć.
Jim obejrzał się i szybko otaksował szeroką ścieżkę zrytej ziemi, wyrąbaną wśród krzaków przez samochód. Potem ponownie skierował wzrok na kobietę i uśmiechnął się.
– Jak mówiłem, to chyba twój szczęśliwy dzień.
Joanna ponownie przyjrzała się zmiażdżonej karoserii, otaczającej ją ze wszystkich stron. Wstrząsnął nią dreszcz. Nigdy nie przypuszczała, że otrze się o...
W ciągu pięciu minut zjawiła się ekipa ratownicza i karetka pogotowia. Wszyscy byli zaskoczeni, ale też zadowoleni z faktu, że nic się jej nie stało. Jim odsunął się, robiąc miejsce ratownikom, i dołączył do gapiów stojących wzdłuż pobocza. Dopiero wtedy Joanna uświadomiła sobie, że stała się ośrodkiem sporego zainteresowania.
– Zawsze chciałam być gwiazdą – wymamrotała pod nosem.
Znajdująca się najbliżej sanitariuszka, energiczna kobieta mniej więcej w wieku Joanny, z identyfikatorem, na którym napisano „E. Mallroy”, zachichotała, słysząc jej słowa.
– Chodzą słuchy, że nie ma pani nawet zadrapania. Dlatego niech się pani nie zdziwi, kiedy lada chwila zjawi się ktoś z prasy.
Joanna miała zamiar odpowiedzieć kolejnym żartem, nim jednak zdołała otworzyć usta, jej spokój został raptownie i koszmarnie przerwany. Rozległ się huk, jak przy strzale z karabinu, a potem z dziesiątek gardeł wyrwał się okrzyk: „Cofnąć się!” Spojrzała w miejsce, gdzie była przednia szyba, i zobaczyła coś, co przypominało grubego czarnego węża o płonącym łbie, który spadał na nią z nieba.
Jakaś niewiarygodna siła uderzyła w nią z mocą rozpędzonego pociągu, a potem nastała ciemność.
Nieświadoma upływającego czasu, Joanna miała wrażenie, że nie ruszała się z miejsca. Czuła się... zawieszona, jakby utknęła na granicy niebytu. Zadowolona dryfowała w stanie nieważkości, otoczona łagodną ciszą. Na coś czekała – tego była pewna. Miała się czegoś dowiedzieć. Panowała absolutna martwota, niemniej ciemność powoli zaczęła ustępować. Poczuła delikatne szarpnięcie. Obróciła się – lub tak się jej tylko zdawało – i pochyliła w stronę, gdzie ją ciągnięto.
Jednak niemal natychmiast została uwolniona i ponownie pogrążyła się w gęstniejącej czerni. Niespodziewanie odniosła wrażenie, że nie jest sama, że ktoś dzieli z nią mrok. Poczuła lekki jak piórko dotyk, tak subtelny, że nie była pewna, czy jest rzeczywisty, jakby ktoś lub coś przesunęło się obok niej.
„Nie zostawiajcie jej samej”.
Joanna niczego nie słyszała, ale sens nakazu rozumiała bardzo dokładnie, towarzyszące mu emocje zapierały dech w piersi. Usiłowała sięgnąć do tej drugiej cierpiącej obecności, ale zanim się jej to udało, ktoś krzyknął na nią ostro:
– Joanno? Joanno! No już, Joanno, otwórz oczy!
Wezwania były słyszalne i stawały się coraz głośniejsze.
Czuła, że ktoś wlecze ją w dół. Natychmiast się przeciwstawiła, nie chcąc słuchać poleceń. Porwał ją podmuch. Ostatecznie znowu czuła ciężar własnego ciała.
W tej samej chwili każdy nerw i mięsień wydawał się płonąć z bólu. Jęknęła, zmuszając się do uniesienia powiek.
Przezroczysta osłona zakrywała jej oczy, za nią widać było niewyraźnie krąg twarzy obcych ludzi, którzy zaczynali się uśmiechać. Za ludźmi widniało czyste błękitne niebo, upstrzone białymi obłoczkami. Znalazła się na twardym gruncie. Co tu robiła?
– Wróciła do nas – powiedziała jedna z twarzy, obracając się ponad ramieniem do drugiej. – Przenieśmy ją na nosze. – A potem odezwała się do niej: – Wszystko będzie dobrze, Joanno. Wyjdziesz z tego.
Joanna poczuła, że jej obolałe ciało zostało uniesione. Patrzyła półprzytomnie na mijane twarze innych ludzi. Nagle jedna z nich wydała się znajoma. Dostrzegła, że stara się jej coś powiedzieć, coś, co przypomniała sobie dopiero w karetce pędzącej na sygnale.
„To na pewno twój szczęśliwy dzień. Dwa razy wymknęłaś się śmierci”.
Do tego czasu zdołała już zebrać myśli i mogła jedynie zgodzić się z opinią Jima. Ostatecznie, jak wielu ludzi otarło się o śmierć? Niewielu. A jej się udało, wyszła z tego najwyraźniej bez szwanku – jeśli pominąć fakt, że jedyną częścią ciała, która nie bolała, był czubek nosa.
Jednak przeżyła i odczuwała nieskończoną wdzięczność.
W szpitalu przebadano ją, uspokojono i zastosowano odpowiednie leki. Lekarze stwierdzili, że niewiarygodne przeżycia tego dnia nie zostawiły na niej śladu. Miała tylko niewielki wypalony ślad przy prawej kostce u nogi, w miejscu gdzie powstał łuk elektryczny między metalem karoserii a ciałem, poza tym powiedziano jej, że może czuć się obolała po szoku, który wstrzymał akcję serca, i po późniejszych wysiłkach, żeby tę akcję przywrócić.
Dopisało jej ogromne szczęście, na dłuższą metę nie powinna bowiem doznawać żadnych przykrych następstw tego, co się jej przydarzyło. Tak twierdzili.
Jednak się mylili, bo właśnie tamtej nocy zaczął się sen na jawie.
Rozdział pierwszy
– Caroline?
Joanna Flynn obróciła się, ale nie dlatego, że ktoś położył jej rękę na ramieniu. Sprawiło to raczej absolutne zaskoczenie w głosie, który zwracał się do niej imieniem jakiejś kobiety. Zdumienie i coś, co raczej wyczuła, niż usłyszała. Niezależnie od rodzaju emocji, właśnie ona zmusiła ją do reakcji.
– Nie – odpowiedziała. A potem z powodu wyrazu twarzy mężczyzny, który ją zaczepił, dodała: – Żałuję...
Mężczyzna okazał się nijaki z wyglądu, miał rudawe blond włosy i niebieskie oczy, w których dojrzała wstrząs wywołany jej widokiem. Cofnął dłoń i odezwał się trochę łamiącym się głosem:
– Nie – zgodził się z nią. – Nie może pani być... Przepraszam. Naprawdę przepraszam. Jednak jest pani taka podobna... – Urwał i pokręcił głową. Uśmiechnął się przepraszająco, minął ją i poszedł przed siebie.
Joanna patrzyła za nim. Czuła się lekko zakłopotana, choć nie bardzo zdawała sobie sprawę dlaczego. Wiedziała, że często brano ludzi za kogoś innego, więc nie powinna zawracać sobie tym głowy tylko dlatego, że jej nigdy wcześniej się to nie przydarzyło. Nie potrafiła jednak zapomnieć szoku, jaki malował się na jego twarzy.
Znacznie dłużej, niż powinna, stała na zupełnie pustym chodniku w Atlancie, w ciepłych promieniach wrześniowego słońca i patrzyła za nieznajomym. Straciła go zresztą z oczu, zanim na tyle otrząsnęła się z niepokoju, by ruszyć w kierunku prywatnej biblioteki, gdzie pracowała.
Po prostu kolejna dziwna rzecz, jaka się jej zdarzyła, i to wszystko. Następny przypadek do odnotowania w części życiorysu, gdzie zapisywała niezwykłe wydarzenia – części zapełniającej się od dnia katastrofy, jakiej uległa dwa miesiące wcześniej. Niektóre z nich nie miały prawie znaczenia.
Odczuwała zupełnie dla siebie nietypową niecierpliwość i niejasne, ale narastające poczucie niepokoju. Wypełniały ją obawy, choć nie umiała wskazać ich przyczyn.
Najważniejszy jednak był sen. Po raz pierwszy miała go w noc po wypadku i chociaż przez pierwsze kilka tygodni pojawiał się tylko czasami, teraz przeżywała go co noc. Zawsze taki sam – składał się z sekwencji obrazów i dźwięków, ustawionych niezmiennie w identycznym porządku. Nie był koszmarem. Obrazy i sposób ich uszeregowania nie miały w sobie nic zatrważającego. Mimo to Joanna budziła się każdego ranka z walącym sercem i uczuciem dławienia w gardle.
Coś gdzieś było nie tak. Wiedziała o tym. Czuła to. Działo się coś niedobrego i musiała jakoś temu zaradzić. Bo gdyby tego nie zrobiła... doszłoby do czegoś przerażającego.
Nie wiedziała, co, ale nie opuszczało jej przekonanie, że byłoby to okropne.
A wszystko wydawało się straszliwie niejasne i doprowadzało ją do szaleństwa. Było tak nieokreślone, że powinna bez trudu o wszystkim zapomnieć, podobnie jak zapomina się o nieważnych, chaotycznych myślach rodzących się w mózgu nieprzytomnego człowieka. Joanna nigdy nie przywiązywała wagi do snów. Chciała przestać o nim myśleć, z innymi majakami radziła sobie przecież znakomicie. Tym razem jednak nie mogła.
Lekarz powiedział jej, że może miewać dziwaczne sny. W końcu przeżyła porażenie prądem elektrycznym o napięciu wystarczającym do zatrzymania akcji serca. W mózgu z natury rzeczy występują impulsy elektryczne, dlatego ich zaburzenie przez ingerencję tysięcy woltów z linii wysokiego napięcia wydaje się sensownym wytłumaczeniem. Zapewnił ją, że nie ma się czego obawiać.
Joanna nie potrafiła dzielić jego pewności.
„Huczenie oceanu wydawało się początkowo ogłuszające, przytłaczało wszystkie inne odgłosy. Dom, zbudowany wysoko na skarpie nad brzegiem morza, był piękny i opuszczony. Budził w niej sprzeczne uczucia: podziw, dumę i satysfakcję pomieszane ze strachem i niepokojem. Chciała skupić się na nich, zrozumieć je, ale wówczas coś gwałtownie odciągało ją od domu. Zarys budynku stawał się coraz bardziej niewyraźny, a potem zupełnie się rozmywał. A wtedy zjawiał się przed nią karuzelowy konik pomalowany w jaskrawe kolory – unosił się i obracał na lśniącej rurze z brązu jakby w takt muzyki, której nie słyszała. Czuła zapach róż. Kątem oka dostrzegła kwiaty w wazonie. Nagle ryk morza cichł zupełnie i słychać było głośne tykanie zegara. Mijała kolorowy obraz stojący na sztalugach, zaczynała iść szybciej, bo musiała... gdzieś się dostać. Musiała... coś... odnaleźć. Słyszała szloch i próbowała biec w kierunku, skąd dochodził...”.
Joanna usiadła na łóżku, gwałtownie prostując plecy, wyciągnęła przed siebie ręce, serce waliło jej młotem. Cała się trzęsła, z trudem wciągała powietrze przez zaciśnięte gardło. Gdzieś w środku czuła ból i ogromny żal, na wszystkim kładł się lodowaty czarny cień strachu.
W miarę jak dochodziła do siebie, opuszczała ręce. Lęk, ból i żal powoli ustępowały, zostawiając po sobie znany jej niepokój. Joanna usiłowała przekonać samą siebie, że to był sen. Tylko sen.
Sen zmienił się, podobnie jak jego wpływ na Joannę. Strach, który od początku był jego nieodłączną częścią, jeszcze się spotęgował. Żal przybrał nową formę, tak samo jak ból. Kiedy sen rozgrywał się za jej zamkniętymi powiekami, przytłaczający niepokój i lęk także stały się inne – tak obezwładniające, że nie potrafiłaby zlekceważyć swoich odczuć.
Nabrała niezachwianej pewności, że musi coś przedsięwziąć. Nie wiedziała, co, ale wewnętrzny przymus nabrał takiej siły, że odrzuciła kołdrę i zsunęła nogi z łóżka. Zawahała się przez chwilę, kiedy uświadomiła sobie, co robi, ale potem szybko wstała. I tak był już ranek – choć bardzo wczesny. Dochodziła piąta trzydzieści.
W kuchni niewielkiego mieszkania nastawiła kawę, przeszła do salonu i zapaliła kilka lamp. Pokój był przyjemny, trochę przeładowany wygodnymi meblami i zbieraniną bibelotów z całego świata. Ciotka Sara uwielbiała podróże – każdego lata zabierała siostrzenicę do jakiegoś odległego zakątka globu.
Przyjaciele Joanny uważali, że musi być szczęśliwa, bo ma ciotkę Sarę, która zastępowała jej rodziców, ale na pewno nie była typową „mamuśką”. To prawda. Dość niezwykły sposób wychowania sprawiał Joannie przyjemność. Mimo to w skrytości ducha zazdrościła przyjaciołom, że mieli ojców i matki.
Zbliżyła się do wygasłego kominka i wskazującym palcem dotknęła stojącego na nim zdjęcia ciotki Sary, oprawionego w srebrną ramkę. Patrzyły na nią przenikliwe oczy, a ciepły uśmiech przywoływał wspomnienia. Joanna poczuła się przez chwilę nielojalna, bo czasami myślała, że ciotka nie zapewniła jej wszystkiego, że jej dzieciństwo zostało pozbawione czegoś o szczególnym znaczeniu.
Nadal dotykając fotografii ciotki, przeniosła wzrok na inną srebrną ramkę stojącą nad kominkiem. Było tam zdjęcie jej rodziców. Zrobiono je, gdy matka miała mniej lat niż ona teraz. Jasnowłosa i delikatna, otoczona opiekuńczym ramieniem męża, uśmiechała się promiennie. Lucy Flynn wyszła za mąż za chłopca, którego kochała od dziecka aż do dnia śmierci i nie widziała poza nim świata. Jedno z najtrwalszych wspomnień z dzieciństwa Joanny to dźwięk głosu matki, łagodnie zwracającej się do męża i nazywającej go „kochanym”.
Wspomnienie Alana Flynna natomiast łączyło się dla Joanny z jego śmiechem – głębokim i radosnym. Bez cienia wątpliwości uwielbiał żonę i dziecko. Zawsze miały dostęp do niego. Nigdy nie był tak zajęty lub przytłoczony obowiązkami pracy jako prokuratora, żeby nie znaleźć trochę czasu dla rodziny.
Joanna sięgnęła do srebrnej ramki ze zdjęciem rodziców. Jak wiele razy wcześniej, zastanawiała się, co by się stało, gdyby sędzia nie zachorował, wskutek czego ojciec miał wolne w tamten słoneczny czerwcowy poranek. Szczęśliwy zabrał wtedy żonę nad morze, by pożeglować ich maleńką łódką. Dociekała, dlaczego przeznaczenie akurat tamtego dnia oddaliło ją od rodziców i pojechała z ciotką Sarą na dość nieoczekiwaną wycieczkę do Disneylandu. Łamała sobie głowę, dlaczego służby meteorologiczne nie ostrzegły o zbliżającym się sztormie, a jeśli to zrobiły – czemu ojciec nie potraktował tego poważnie. Dlaczego jemu – pytała samą siebie – znakomitemu i doświadczonemu żeglarzowi nie udało się bezpiecznie doprowadzić do brzegu niewielkiej łodzi?
Z niejakim zdumieniem zdała sobie sprawę, że od tamtego wydarzenia minęło dwadzieścia lat.
Z zamyślenia wyrwał ją syk ekspresu do kawy, który skończył parzenie. Odwróciła się od kominka, zostawiając wspomnienia. Uznała, że to sen dziwnie ją nastrajał. Tak, była po prostu w dziwnym nastroju.
Kiedy jednak nalewała sobie pierwszą tego dnia filiżankę kawy, czuła się bardziej zaniepokojona niż zwykle, gdyż przeżycia związane z tragedią z dzieciństwa nigdy nie były dla niej tak przytłaczające jak tego cichego ranka. Ogarniały ją ból, żal i niewysłowiona złość. Czuła się porzucona, zostawiona samej sobie. Jakby coś rozdarło bardzo starą ranę, którą w sobie nosiła. Cierpiała i nie mogła pozbyć się wrażenia, że ją opuszczono, jak w tamten czerwcowy wieczór, kiedy ciotka Sara tuliła ją i razem płakały.
Jakby wszystko działo się od nowa.
Minął pierwszy tydzień września, a potem drugi. Uważała, że udawało się jej utrzymać pozory pogody ducha, choć w środku nerwy miała napięte do granic możliwości. Sen nawiedzał ją co noc, a razem z nim niepokój, z którego nie potrafiła się otrząsnąć. Prześladowało ją nieodparte wrażenie, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Więcej niż raz przyłapała się na tym, że zamiast pracować, wpatrywała się przed siebie i czujnie nasłuchiwała, wyciągając szyję do bólu – a przecież zupełnie nie wiedziała, co próbuje usłyszeć.
Później zaczęły się jej przytrafiać inne rzeczy. Dziwne zdarzenia, których nie umiała wyjaśnić. Dlaczego widok dziecka płaczącego w sklepie spożywczym, któremu matka nie chciała kupić cukierka, nagle tak bardzo nią wstrząsnął? Dlaczego smuga dymu z papierosa sprawiła, że zapragnęła głęboko się nim zaciągnąć? Dlaczego częściej zaczęła nosić spódnice niż spodnie, choć nigdy ich nie lubiła? I dlaczego za każdym razem, gdy patrzyła w lustro, była jakby zaskoczona, jak gdyby odbicie niezupełnie odpowiadało jej oczekiwaniom.
Czuła się jak szybkowar – w jej wnętrzu rosło ciśnienie, osiągając poziom, który ledwie wytrzymywała, aż stawało się niebezpieczne. Wiedziała, że musi coś zrobić. Tyle że nie miała pojęcia, co to miałoby być. Zżerała ją frustracja. Dopiero w połowie września sen przyniósł rozwiązanie.
„Huczenie oceanu wydawało się początkowo ogłuszające, przytłaczało wszystkie inne odgłosy. Dom, zbudowany wysoko na skarpie nad brzegiem morza, był piękny i opuszczony. Budził w niej sprzeczne uczucia. Podziw, dumę, satysfakcję pomieszane ze strachem i niepokojem. Chciała skupić się na nich, zrozumieć je, ale wówczas coś gwałtownie odciągało ją od domu. Zarys budynku stawał się coraz bardziej niewyraźny, a potem zupełnie się rozmywał. A wtedy zjawiał się przed nią karuzelowy konik pomalowany w jaskrawe kolory, który unosił się i obracał na lśniącej rurze z brązu jakby w takt niesłyszalnej muzyki. Czuła zapach róż. Kątem oka dostrzegła kwiaty w wazonie. Nagle ryk morza cichł zupełnie i słychać było głośne tykanie zegara. Papierowy samolocik wznosił się i opadał, niesiony bryzą, której nie czuła. Mijała kolorowy obraz stojący na sztalugach, zaczynała iść szybciej, bo musiała... gdzieś się dostać. Musiała... coś... odnaleźć. Słyszała szloch. Jakieś dziecko aż się zanosiło płaczem, próbowała biec w jego kierunku, ale nie mogła się ruszyć – i wtedy zauważyła drogowskaz i wiedziała już, dokąd musi się udać...”.
Joanna obudziła się i stwierdziła, że siedzi wyprostowana na łóżku, ma szeroko rozłożone ręce, a serce wali jej jak młotem. Powoli opuściła ramiona. W pogrążonej w ciemności sypialni usłyszała, jak szepcze sama do siebie:
– Cliffside.
Niczym na drogowskazie z nawiedzonego filmu złaziła z niego farba, litery były mocno naruszone zębem czasu. Cliffside. Niezbyt wiele. W samych Stanach Zjednoczonych setki, jeśli nie tysiące mieścin nosiło tę nazwę.
Jednak zawodowa bibliotekarka, zajmująca się wyszukiwaniem potrzebnych danych, ma narzędzia i wiedzę, by dokładnie ocenić różne możliwości. Joanna nie traciła czasu i przystąpiła do – jak się spodziewała – długich poszukiwań. Szczęściem nie miała akurat dużo pracy, dlatego całymi godzinami mogła siedzieć przy komputerze i wyświetlarce do mikrofilmów.
Przedzieranie się przez informacyjny gąszcz należało do jej zawodowych obowiązków, toteż była zadowolona. Nie tylko dlatego, że zadanie stawało się przez to łatwiejsze, mogła dzięki temu szukać drogowskazu ze snu bez wzbudzania niepotrzebnych podejrzeń. Nikt z jej otoczenia nie wpadłby na to, co naprawdę zajmuje jej myśli, lub dostrzegł niepokój i strach. Nikt też nie potrafiłby wyobrazić sobie, że każdej nocy budziła się z niesamowitego snu ze ściśniętym gardłem i paniką dławiącą oddech.
Pozornie Joanna prowadziła normalne życie. Każdego dnia szła do pracy i codziennie wracała potem do domu. Twarz, na którą patrzyła w lustrze, nie ulegała zmianom, uśmiechała się równie łatwo i często jak kiedyś. Współpracownicy nie widzieli niczego niezwykłego w jej oddaniu pracy, nawet wtedy gdy rezygnowała z przerw na lunch, byle tylko posuwać się dalej. Ponieważ nie miała rodziny i była ostatnio zbyt zajęta, by często widywać się z przyjaciółmi, nikt nie spędził z nią wystarczająco dużo czasu, żeby zauważyć, że jej życie pod żadnym względem nie było normalne.
Joanna o tym wiedziała. Czuła się przedziwnie pozbawiona kontroli nad własną osobą, jakby niósł ją prąd, czyniąc niezdolną do wyboru własnej drogi. Czy tego chciała, czy nie, dryfowała bezwolnie w kierunku miejsca o nazwie Cliffside. Nigdy nie wierzyła w przeznaczenie, jednak w miarę upływu dni nabierała przekonania, że los żądał od niej, by poświęcając całą energię, skoncentrowała się na jednym. Na znalezieniu Cliffside.
Ale dlaczego? Prześladowana snem, który właściwie stał się treścią jej życia, nie potrafiła zrozumieć, co się z nią dzieje. Wierzyła jedynie, że ma to coś wspólnego z wypadkiem samochodowym, bo sen zaczął się tuż po nim, niemniej to nie dawało odpowiedzi na pytanie „dlaczego?”. W chwilach największej frustracji nie umiała się oprzeć wrażeniu, że prąd elektryczny po prostu zniszczył jej umysł, nawet jeśli sama przed sobą nie chciała się do tego przyznać. Wypadek stał się w jakiś sposób katalizatorem, ale sen nie był zwykłym wynikiem przypadkowego przebiegu impulsów elektrycznych w mózgu.
Sen coś oznaczał. Joanna wiedziała, że dopóki nie zrozumie, o co w nim chodzi, jej życie nigdy nie będzie już do niej należało.
Rzuciła się na szukanie Cliffside, próbując dopasować do konkretnego miejsca widziany we śnie skalisty brzeg, o który rozbijały się białe grzywy fal. Wykreślenie miejscowości usytuowanych w głębi lądu skróciło listę o połowę, wyeliminowanie stanów, których wybrzeże stanowiły niziny, jeszcze zmniejszyło ich liczbę, jednak nadal pozostały dziesiątki Cliffside, z których każde musiało zostać sprawdzone oddzielnie pod względem zgodności ze szczegółami ze snu.
Było to żmudne i powolne zajęcie. W połowie trzeciego tygodnia września, kiedy Cliffside nadal zdawało się jedynie mrzonką, Joanna zaczęła poważnie się zastanawiać, czy aby nie pomieszało się jej w głowie. Nie czuła się już sobą. Ulubione jedzenie już jej nie smakowało. Pociągały ją kolory, które wcześniej nie robiły na niej wrażenia. Po raz pierwszy w życiu zaczęła obgryzać paznokcie – ten nerwowy nawyk był tak bardzo do niej niepodobny, że przeraziła się nie na żarty. Od chwili gdy budziła się każdego ranka, przepełniał ją niepokój i dręczył wewnętrzny przymus. Ten stan tylko nieznacznie łagodniał w ciągu dnia.
Cliffside. Było jak gwiazda przewodnia wisząca przed nią na niebie, wabiąca i odpychająca zarazem. Wszystko inne w życiu przestało się dla niej liczyć.
W kolejną niedzielę musiała zrobić sobie przerwę w ślęczeniu nad stosami książek i wycinków, które zgromadziła w salonie, i pojechać do centrum handlowego oddalonego o kilka kilometrów. Nie przygotowała listy zakupów. Czuła się po prostu przemęczona, zniechęcona, a zbliżająca się noc nie nastrajała optymistycznie – dlatego zabawa przy kupowaniu nowego flakonika perfum lub butelki olejku kąpielowego wydawała się dobrym pomysłem.
Od razu poprawił się jej humor. Ale potem, gdy wyszła z domu towarowego, niosąc zakupy w niewielkiej papierowej torbie z plastikowymi uszkami i nadrukowanym eleganckim logo, ktoś mocno chwycił ją za ramię.
– Caroline?
Przerażona Joanna spojrzała na zaszokowaną kobietę. Zobaczyła piękną blondynkę o egzotycznych rysach, kocich oczach trochę nierealnego zielonego koloru, jaki nadawały im szkła kontaktowe, ubraną w kosztującą co najmniej dwieście dolarów jedwabną bluzkę i spłowiałe dżinsy.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]