[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Carr Philippa
Czas na milczenie
Z angielskiego przełożyła Joanna Puchalska
Tytuł oryginału A TIME FOR SILENCE
Preludium
Po raz pierwszy spotkałam Carla Zimmermana w naszym domu w
Westminsterze, kiedy miałam jedenaście lat. Pamiętam doskonale ten
moment. Właśnie świętowaliśmy z całym Londynem — a właściwie z
całą Anglią — koronację króla i królowej.
Zmarły król był niezwykle barwną postacią. Zasłynął już jako książę
Walii licznymi skandalami, które bulwersowały opinię publiczną —
wiadomo, że ludzie uwielbiają się gorszyć. Kiedy wstąpił na tron,
ustatkował się, ale wtedy oczywiście był już dużo starszy.
Urodziłam się w ostatnim roku tamtego wieku. Matka moja mówiła,
że byłam za mała, by pamiętać koniec oblężenia Mafekingu. Stała wte-
dy w oknie trzymając mnie w ramionach i patrzyła na ludzi świętują-
cych na ulicach, a ja podobno śmiałam się i byłam zachwycona.
Książę Walii wstąpił na tron jako Edward VII po śmierci swej matki,
wielkiej królowej Wiktorii. Ludzie często powtarzali, że minęła wów-
czas bezpowrotnie pewna epoka. Teraz z kolei Edward opuścił ten
świat, a my witaliśmy nowych suwerenów — jego syna Jerzego i jego
żonę, królową Marię.
Mój ojciec, Joel Greenham, był posłem do parlamentu z okręgu
Marchlands - reprezentowanego przez Greenhamów od czasów Jerzego
II — najpierw z ramienia partii wigów, a następnie liberałów, gdy partia
zmieniła nazwę.
Byłam przyzwyczajona do spotkań towarzyskich, gdyż rodzice czę-
sto przyjmowali gości zarówno w Westminsterze jak i w Marchlands, w
cudownym, najukochańszym domu rodzinnym. Przyjęcia londyńskie
miały charakter oficjalny; bywali na nich ważni ludzie ze świata polity-
ki, których spotykanie przyprawiało mnie o dreszcz emocji. Na wsi
było inaczej. Przyjeżdżali do nas właściciele sąsiednich majątków,
krewni i przyjaciele. Ich wizyty upływały w znacznie swobodniejszej
atmosferze.
Moja obecność na przyjęciach urządzanych w naszym domu w Lon-
dynie utrzymywana była w tajemnicy. Cichutko jak myszka siedziałam
przytulona do balustrady na drugim piętrze, skąd miałam doskonały
widok na schody i skąd mogłam błyskawicznie czmychnąć, gdyby któ-
ryś z gości przypadkiem spojrzał w górę. Rodzice doskonale wiedzieli,
że tam jestem. Czasami któreś z nich patrzyło w moją stronę i dyskret-
nie machało ręką, dając znak, że zdaje sobie sprawę z mojej obecno-
ści. Robert Denver też wiedział o stanowisku obserwacyjnym przy
poręczy, ale on właściwie był członkiem rodziny.
Z Denverami łączyła nas wielka zażyłość. Moja matka i lady Denver
wychowywały się razem jako młode panny. Potem lady Denver - którą
nazywałam ciocią Belindą -wyjechała na kilka lat do Australii, a
kiedy wróciła i wyszła za mąż za sir Roberta Denvera, dawna przyjaźń
odżyła. Ciocia Belinda miała dwoje dzieci, Roberta i Annabe-
lindę. Oboje stanowili bardzo ważne osoby w moim życiu.
Robert, starszy ode mnie o pięć lat, był jednym z najmilszych ludzi,
jakich znałam. Był wysoki i szczupły, a przy tym trochę sztywny i nie-
zręczny. Jego siostra Annabelinda twierdziła, że Robert wygląda, jakby
ktoś w pośpiechu poskładał poszczególne części ciała i nie wszystkie
dobrze dopasował. Usposobienie miał łagodne i delikatne. Od pierwszej
chwili, kiedy go zobaczyłam, stał mi się bardzo bliski.
Między starszą ode mnie o dwa lata Annabelinda a jej bratem trudno
było doszukać się podobieństwa. Ona wzbudzała niepokój, fascynowała
otoczenie i była zadziwiająca pod każdym względem.
- Annabelinda podobna jest do swojej matki. -Niejeden raz
słyszałam te słowa z ust mojej matki.
Denverowie mieszkali stale na wsi. Kiedy przyjeżdżali do Londynu,
zatrzymywali się u nas. Robert miał w przyszłości przejąć rodzinny
majątek, więc obaj z ojcem z racji licznych zajęć nie byli tak częstymi
gośćmi jak Annabelinda i jej matka. One z kolei dużo bardziej wolały
Londyn niż wieś.
Tego dnia gościła u nas cała rodzina Denverów. Sir Robert, ciocia
Belinda i Robert uczestniczyli w przyjęciu, a Annabelinda siedziała z
nami na górze. Już wtedy była piękna. Miała duże niebieskie oczy, gę-
ste czarne włosy i gładką, jasną cerę. Była odważna i pełna życia. Wy-
obrażałam sobie, że ciocia Belinda musiała być dokładnie taka sama w
jej wieku i że pewnie dokuczała mojej matce tak samo, jak Annabelinda
dawała się we znaki mnie.
- Nie pozwól Annabelindzie rządzić - powtarzała mi matka. - Miej
swoje własne zdanie. Nie dopuść, żeby ci mówiła, co masz robić. Ona
potrafi być bardzo apodyktyczna... tak jak jej matka - dodawała w za-
myśleniu.
Wiedziałam doskonale, co ma na myśli, i gotowa byłam za wszelką
cenę słuchać tej rady.
W dniu owego pamiętnego przyjęcia, kiedy zasiedliśmy pod opieką
mojej guwernantki, panny Grant, by jak co wieczór wypić kubek mleka,
Annabelinda dała upust swemu rozdrażnieniu.
- Może to dobre dla ciebie, Lucindo - rzuciła gniewnie. - W końcu
masz dopiero jedenaście lat. Ja mam już trzynaście, a ciągle traktuje się
mnie jak dziecko.
- Będziemy podglądać wchodzących gości. To przecież doskonała
zabawa, prawda Charles? - zwróciłam się do młodszego brata.
- O, tak - poparł mnie. - A jak wszyscy pójdą do jadalni, to zakrad-
niemy się na dół i zaczekamy w schowanku. Robert na pewno przynie-
sie coś fantastycznego do jedzenia.
- Annabelinda wie o tym doskonale - zauważyłam. -Przecież była
już tam z nami parę razy.
- To świetna zabawa - powtórzył Charles.
- Zabawa! — wykrzyknęła oburzona Annabelinda. — Żeby kogoś...
w moim wieku traktować jak dziecko!
Przyjrzałam się jej uważnie. Rzeczywiście, trudno było o niej po-
wiedzieć, że wygląda dziecinnie.
- Annabelinda szybko się rozwinie - przepowiadała zawsze moja
matka.
Słowa te sprawdziły się. Annabelinda już nabrała kształtów. „Ona
urodziła się dojrzała, tak jak jej matka". Była to kolejna opinia powta-
rzana przez moją matkę, ujawniająca jej wiedzę na temat cioci Belindy.
Brzmiała jak ostrzeżenie.
-Ja na pewno nie będę patrzeć zza poręczy -oświadczyła z wyraźnym
niesmakiem Annabelinda. — To dziecinada.
Wzruszyłam ramionami. Prawdę mówiąc, nie mogłam się doczekać
tej dziecinady. Goście wstępujący po szerokich schodach i moi rodzice
czekający na ich powitanie pod wielkim żyrandolem stanowili widok
niezapomniany, który urzekał mnie za każdym razem. Salon i jadalnia
znajdowały się na pierwszym piętrze. Na rozległym podeście u szczytu
schodów goście wymieniali z rodzicami kilka zdawkowych uprzejmo-
ści, a potem dostojnym krokiem przechodzili do salonu. Właśnie ten
moment uwielbialiśmy obserwować zza poręczy.
Potem, kiedy już wszyscy zasiedli w jadalni, cichutko zakradaliśmy
się tylnymi schodami na dół do małego pokoiku, czyli naszego scho-
wanka. W pomieszczeniu tym stało kilka szaf i kredensów, w których
przechowywano najróżniejsze rzeczy, oraz stół i kilka krzeseł. Zasiada-
liśmy tam i pałaszowaliśmy przysmaki, które znosił Robert. Cze-
kaliśmy cierpliwie, aż zjawi się z tacą, na której znajdowała się galaret-
ka z bitą śmietaną, lody lub inny smakołyk. Robert siadał z nami i cze-
kał, aż zjemy. Była to najmilsza część wieczoru. Jestem pewna, że on
też lubił spędzane z nami chwile.
Wreszcie panna Grant poszła sobie, a my zajęliśmy posterunek przy
poręczy. Przyszła także Annabelinda. Nie wyjaśniła powodów zmiany
swojej decyzji. Wciśnięta obok nas wygłaszała krytyczne komentarze
na temat wyglądu pań, nie szczędząc też uwag pod adresem panów.
Kiedy goście udali się na kolację, nadeszła najbardziej emocjonująca
chwila. Cichutko zeszliśmy na dół, przyśpieszając kroku pod wielkim,
jasnym żyrandolem. Potem wystarczyło przemierzyć cztery stopnie w
górę, żeby znaleźć się w schowanku.
Charles nie mógł powstrzymać chichotu. Zgodnie z jego przewidy-
waniami niemal natychmiast pojawił się Robert z tacą, na której stały
cztery szklane miseczki z leguminą. Widocznie domyślił się, że Anna-
belinda jednak zdecyduje się przyjść i dla niej też przyniósł porcję dese-
ru.
Odniosłam wrażenie, że ona wstydzi się tego, iż przyłapano ją na za-
dawaniu się z młodszymi dziećmi. Ponieważ jednak jej brat Robert
zstępował do nas z wyżyn świata dorosłych - i w dodatku się tego nie
wstydził -czuła się do pewnego stopnia wytłumaczona.
Usiedliśmy przy stole i bez reszty oddaliśmy się łakomstwu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]