[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Homo homini lupus
Mają po sześć lat i budują miasto w swoim pokoju. Naciągają prześcieradło na dwa krzesła i pod spodem wznoszą budynki - komódki, pełzają pomiędzy półkami, z szala matki tworzą rzekę w kolorze fuksji. Wdrapują się na łóżko, piętrzące się od poduszek, i proklamują siebie władcami tej krainy wielofunkcyjności i nieporządku.
Ojciec pozwala im na to przez tydzień, ale po potknięciu się o rzekę i zburzeniu Pałacu Krzeseł zmusza ich do odłożenia wszystkiego na miejsce.
Ale miasta zmieniają położenie, a granice, które widzimy są tylko krawędziami kartki.
Linie, w jakie układają się płatki kukurydziane tworzą na stole dziedziniec Pałacu, dzbanek mleka zamienia się w Fontannę Imperialną. Labirynt książek staje się siecią niebezpiecznych uliczek w Dzielnicy Złodziei, a na lewo, świątynia – Abażur objawia prawdy o ich bogach za pomocą wzoru światłocienia na wytapetowanym niebie.
John zawsze jest pierwszy, i zawsze się za nią ogląda; a ona tak bardzo się boi, że pewnego dnia zamieni się w słup soli.
Podtrzymuje ją, popycha do przodu, pomaga zachować równowagę.
On wygrywa nagrody za biegi krótkodystansowe, matematykę i wzorowe zachowanie. Ona gra w kółko – krzyżyk w każdym zeszycie i zawsze się spóźnia. Jemu słoń nadepnął na ucho, a ona gra na skrzypcach, jak gdyby przedłużeniem jej ramienia, drewnianym skrzydłem.
Matka i ojciec kupują Johnowi czekoladę za każdą piątkę w dzienniczku, pieszczotliwie targają mu włosy i przepytują przy gościach z tabliczki mnożenia do stu. Skrzypce Mary zamykają w najwyższej szafce i każą jej się uczyć.
Mary płacze i John postanawia je wykraść.
To pierwszy raz, kiedy John nie jest posłuszny rodzicom, a także pierwszy raz, kiedy krwawi na tyle, by zostawić plamy na dywanie. Matka i ojciec znajdują go na podłodze z raną na policzku, obejmującego skrzypce Mary. Są tak zaszokowani, że zapominają o Mary. Wkrótce po tym, jak został zabandażowany i napojony słodką czarną herbatą z mlekiem, John przyklęka w centrum ich miasta i ofiarowuje Mary jej skrzypce.
- Nie zniszczą miasta między nami, Mary – mówi.
Ona gra dla niego, a muzyka sprawia, że wyobrażone budynki rysują się wyraźnymi konturami w rzeczywistości.
John ma osiem lat, kiedy budzi się z zębami zaciśniętymi na jej gardle.
Słońce wschodzi zanim zdoła spróbować jej krwi, ale potrzebuje kilku chwil człowieczeństwa, by rozewrzeć szczęki. Długo, długo potem wciąż słyszy w głowie uderzenia jej serca, a także widzi odbicie wilka w jej oczach.
Matka i ojciec nie chcą jej uwierzyć aż do następnej pełni, a dzień później wzywają ludzi z sąsiedniego miasta, by przymocowali łańcuchy przy ścianach i stalowe sztaby w drzwiach.
John siedzi w kącie, skulony i drżący, gdy mierzą pokój.
Ojciec wyjaśnia robotnikom, że John jest szalony, ale prawdziwe wytłumaczenie zawiera się w pieniądzach wciśniętych w ich dłonie pod koniec dnia.
Matka ciągnie ojca za rękaw.
- A lekarz?
Ojciec kręci głową i spogląda gdzieś ponad głową żony.
- Na to nie ma lekarstwa – mówi sucho, jakby wiedział.
Patrzy na kolekcję nagród i oprawionych w ramki dyplomów, które dostał jego syn i łagodnieje. Próbuje pogłaskać chłopca po głowie, ale włosy Johna wydają mu się szorstkie jak kłaczki skudlonej sierści.
To Mary zamyka go i karmi podczas tych nocy.
Mięso pospiesznie wsuwane przez klapę w drzwiach; Mary ryzykuje utratę palców za każdym razem, gdy to robi. Rankiem wchodzi do jego pokoju z chusteczką przyciśniętą szczelnie do nosa i odwraca wzrok od jego umazanej krwią twarzy i zaciśniętych jak szpony dłoni. Rozkuwa łańcuch pospiesznie, zadziwiająco szybko, jak na tak małą dziewczynkę, a potem ucieka z pomieszczenia.
Na śniadanie matka przygotowuje ulubione potrawy Mary; w tym samym czasie John zwraca surowe mięso w łazience.
Ojciec wraca z pracy później niż zazwyczaj, przyklęka na jedno kolano i wręcza Mary nowiutki futerał na skrzypce.
Miasta zmieniają położenie, ale John wierzy, że ich miasto na zawsze pozostanie w ich rękach. Zawsze w ich zasięgu. To prawda, ale tylko częściowo. Ich miasto obraca się w pył w blasku pełnego księżyca, ale powstaje, gdy tylko księżyca ubywa.
John obejmuje Mary w pasie i tańczy z nią dokoła pokoju i wszystko jest jak dawniej. Tyle tylko, że gdy ją puszcza, widzi, że dziewczyna drży.
- Nie zostawiaj mnie, Mary – prosi.
Ona przełyka ślinę i powoli, powoli kładzie dłoń na jego ramieniu.
- Mamy nasze miasto – mówi cicho, ale dla niego brzmi to jak echo.
John Lupin ma dziewięć lat, a jest to wiek rozsądku.
Odkrywanie praw fizyki: akcja i reakcja, przyczyna i skutek.
Czasami sam buduje sobie takie wspomnienie: ciemna noc, późny powrót do domu po dodatkowych zajęciach i czuły pocałunek w ostatniej chwili zmieniający się w ugryzienie.
Albo takie: pukanie do okna, krzyk stłumiony obcą dłonią i rozdzierający ból.
Ale nie ma żadnych blizn na potwierdzenie tych wspomnień i jego racjonalny umysł odrzuca je w zimnym precyzyjnym świetle dnia.
Pewnego popołudnia Mary zdobywa się na odwagę, splata ręce na piersi, patrzy mu w oczy i pyta:
- Dlaczego?
Te prawie-wspomnienia naciskają jego wargi od środka, ślizgają się po języku, ale nie potrafi jej okłamać, więc odpowiada:
- Nie wiem.
Mary gra na skrzypcach, gdy przychodzą goście, a John, zmęczony, blady, z podkrążonymi oczyma, zostaje w swoim pokoju. Coraz trudniej usprawiedliwić jego nieobecności w szkole, przestaje tam chodzić; teraz to Mary przynosi do domu pochwały od nauczyciela muzyki albo nagrodę za konkurs literacki, a kiedy John jej gratuluje, odwraca wzrok.
Bo John jest zawsze pierwszy, a ona boi się, że będzie druga.
John Lupin kończy dziesięć lat i zaczyna wątpić.
Historie, które przeczytał, zaczynają oddychać własnym życiem w czterech ścianach jego pokoju. Czekają na magię, która uchodzi z niego z każdym oddechem i ożywia zabawki, zasłonki i lampkę nocną. Odgrywają "Czerwonego Kapturka" w tym umownym teatrzyku, odgrywają go wciąż i wciąż i wciąż, dopóki magia się nie wyczerpie.
John budzi się o świcie i układa lalki na parapecie tak, jak powinny leżeć, na nowo podwiesza zasłonki i nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego mają inny kolor niż wczoraj.
Gdy niepewnie siada do śniadania, po raz pierwszy zauważa, jak bardzo przypominają wilki. Ojciec i matka stali się chudzi i kościści, ich skóra jest napięta, a Mary nawet bardziej. W ich oczach stale czai się głód, a ich cienkie palce ciągle skubią przetarte skraje ich ubrań.
Mary nalewa zupę do trzech misek, a ojciec gwałtownie podsuwa surowe mięso w stronę Johna; chłopak nie może już jeść niczego innego.
Patrzą, jak je to mięso, sami wlewając do ust łyżki wodnistej substancji. Ich żołądki, oczy i palce płoną. John czuje w żołądku ciężar mięsa.
Żywią się wodą i urazą.
John hałaśliwie wstaje od stołu i siedzi w łazience tak długo, że wymiotuje już tylko żółcią.
Trzy dni do pełni:
John chodzi od jednej ściany pokoju do drugiej, ignorując ból nóg.
Mary szoruje łańcuch tak zawzięcie, że jej ręce krwawią, a potem wybucha płaczem, gdy matka pyta, skąd te rany.
Kiedy nadchodzi pełnia, Mary wsuwa przez klapę kilka kości, które pękają mu w gardle. Wpełza pod łóżko i wpatruje się w księżyc, a kiedy otwiera usta, by zawyć, kaszle krwią. Gdy powraca do swojej ludzkiej postaci odkrywa, że zdarł paznokcie do mięsa, drapiąc w drzwi.
John nie jadł prawie niczego od miesiąca, zlizując zamienioną w szron wodę z szyb. Kupka mięsa gnije nieopodal drzwi, ale nawet jeśli zauważają smród, nic nie mówią. On siedzi w swoim pokoju i czyta książki, śledząc palcami delikatne wykresy i precyzyjny druk.
I nie wie, czy to głód, czy może zmęczenie lub też zupełnie coś innego sprawiają, że widzi w książce brodatego mężczyznę ubranego w spiczasty kapelusz. Mężczyzna uśmiecha się do Johna i życzy mu wszystkiego najlepszego z okazji jedenastych urodzin. Minęło tak wiele czasu odkąd ktokolwiek uśmiechał się do niego; John , zaskoczony, cofa się aż pod ścianę.
- Jestem Nadzieja – mówi mężczyzna.
Nie. Mówi coś innego, jakieś nazwisko. Ale właśnie Nadzieją jest dla Johna.
- Jest wyjście z tego – mówi pan Nadzieja.
John nie ma innego wyboru, więc mu wierzy.
Pewnego ranka wypada przez okno swojego pokoju – tak sobie to tłumaczy – ale zamiast bezwładnie uderzyć o ziemię, ląduje bezpiecznie na nogach.
I wtedy do niego dociera: to jest w moim nazwisku.
Przeznaczenie.
Nazywać się jak wilk to być wilkiem.
Przeznaczenie jest obcym, który pochyla się do pocałunku. Przeznaczenie jest tkaczem opowieści.
Zaczyna wyobrażać sobie swoje słowa uchwycone w cudzysłów, umieszczone na papierze.
Tamtej nocy wygina się aż słyszy trzask w kręgosłupie, trzask kagańca opadającego ze szczęki. Łączy wspomnienie z ciepłem krwi, z twardością mięśni, z nieskazitelnością kości i pojawiają się blizny, które wyciągną wspomnienie z wyobraźni do rzeczywistości.
Budzi się z krwią, swoją własną krwią, zasychającą na zębach, z ustami zastygłymi w grymasie złości. Już nie wyobraża sobie swoich słów zapisanych na powierzchni dialogu, ale jego koszmary na zawsze wślizgują się w wąskie przestrzenie pomiędzy stronicami książki.
Potem powie: zostałem ugryziony, kiedy byłem bardzo mały.
I nadal pamięta: nazwy są ważne.
Kiedy nadchodzi pełnia, jest tak głodny, że szarpie własne ciało, ale niczego nie może przełknąć. Wciska się w kąt pomieszczenia i przywiera plecami do ściany, próbując w nią wniknąć. Po raz pierwszy John poddaje się wilkowi, zapomina się. Wilk oddycha, oddycha i skamle.
Dźwięk skrzypiec sączy się do pokoju przez szparę pod drzwiami.
Nuty przemawiają do jego nóg, wstaje na drżących łapach. Mary gra jedną ze swoich ulubionych melodii – to chyba Bach, ale wilk nie pamięta takich szczegółów – wie jednak, że to piękna melodia.
Tym razem nawet go nie zakuła, więc po prostu podchodzi do drzwi i staje na tylnych łapach. Pcha i pcha i pcha jeszcze mocniej, aż w końcu rzuca się na drzwi całym ciężarem ciała i dyszy ciężko, gdy wypadają z zawiasów. Idzie w stronę Mary, a ona z okrzykiem opuszcza skrzypce. John wie, że nic jej nie zrobi; nie jest w stanie rozewrzeć szczęki, tak bardzo boli.
Podchodzi bliżej i bliżej, by popchnąć smyczek w jej stronę, żeby grała dalej, żeby zrozumiała – muzyka ożywia to wyobrażone miasto, sprawia, że drga tuż przed jego oczami.
Chce otworzyć usta i powiedzieć jej o tym, ale wydobywa się z nich jedynie cichy skowyt.
Mary znów krzyczy i upuszcza instrument na podłogę. Skrzypce łamią się na dwie części.
Ojciec chwyta kryształowy wazon i rzuca nim w Johna, ostrzegawczo, jak poskromiciel lwów.
- Uciekaj! Wracaj do siebie! – syczy.
John czuje, jak z następnym wydechem uchodzi z niego cała energia i odwraca się, powoli, powoli, ciągnąc łapami po podłodze wraca do pokoju, słysząc, jak Mary płacze w ramionach matki.
- To jakiś potwór! – płacze. – Bestia! Obrzydliwy potwór, zjada nam jedzenie, śpi w łóżku Johna i chce nas pozabijać!
Matka głaszcze ją po głowie.
- Widziałeś, tato! Mamo, ty też... On tylko czeka, aż będzie się mógł na nas rzucić. To nie jest mój brat! Nie będę mówić John na tego potwora! – Spazmatyczny oddech Mary szatkuje każde zdanie. – To nie pełnia. On się zmienił w środku. Jest wilkołakiem nawet jako człowiek.
- Ona ma rację – mówi ojciec, zamykając drzwi. – Ona ma rację.
Matka potrząsa głową.
- Nie mogę tego znieść!
Drzwi zamykają się i robi się cicho, ale John słyszał już dość.
Północ niesie ze sobą kolejne udręki. Najgorszą udręką jest nadzieja.
- Magia – mówi pan Nadzieja.
Opowiada mu o odległym miejscu pełnym duchów, Kolorozębnych Landrynek, roślin okręcających się wokół kostek i mówiących portretów.
- Możesz to wszystko zostawić – mówi pan Nadzieja.
John nie ma innego wyboru, więc mu wierzy.
Jeśli istnieje jeszcze cokolwiek, co pamięta, jest to stwierdzenie: nazwy, imiona są ważne.
Z książki historycznej na półce wybiera sobie zatem nowe. Jego imię i nazwisko stają się przyczyną i skutkiem, ponieważ John wie, że tych dwóch rozdzielić się nie da.
Powtarza sobie swoje nowe imię jak mantrę, wciąż i wciąż: Remus Lupin.
Przyczyna i skutek.
Pierwszego września wchodzą do jego pokoju. Ostatnie promienie księżyca umykają z jego łóżka i ciała rozciągniętego na nim. Mary podchodzi bliżej, a rodzice stoją przy drzwiach i szukają nawzajem swych dłoni.
- Był taki chudziutki – szepcze Mary i powoli bierze go na ręce.
Teraz John Lupin jest tylko ciałem i futrem.
Teraz po korytarzach Hogwartu chodzi uśmiechnięty szkielet.